standardy
starczyło dla ledwie 4 osób, i nie byłam wśród tych szczęśliwców, niestety),
gdzie co prawda kaloryferów szabrownicy nie okradli, jest jednak tak zimno,
jakby nikt tu nie ogrzewał od co najmniej 30 lat. Śpię w ubraniach i w
płaszczu, przykryta 3 kocami. Ledwo mogę się ruszyć, a i tak zamarzam. Na
dworze 0 stopni, w środku mam wrażenie niewiele więcej. Wypity wcześniej koniak
pozwala na szczęście zasnąć choć na chwilę.
Rano wita nas piękne jesienne
słońce, temperatura nie przekracza jednak kilku stopni. Wracamy do opuszczonej Prypeci.
nasz "hotel" w Czarnobylu |
W sali kinowej nie oszczędzono nawet krzeseł. Tych kilka ocalałych z trudem mówi o dawnym przeznaczeniu miejsca.
O minionej świetności słabym,
choć nadal barwnym głosem przypomina też budynek kawiarni – najlepszej
miejscówki w dawnej Prypeci, położonej tuż nad rzeką. Zatopiony w krzakach
budynek wygląda dziś bardzo niepozornie, jednak zachowane we wnętrzu fragmenty barwnych witraży dają wyobrażenie o jego dawnej elegancji i atrakcyjności.
Idziemy nad rzekę – ulubione
miejsce odpoczynku i kąpieli mieszkańców miasta. Gdyby nie zapadający się
budynek dawnej przybrzeżnej restauracji i zardzewiała barierka na pomoście,
można by zapomnieć, że jest się w miejscu opuszczonym i naznaczonym ludzką
tragedią. Woda w rzece jest idealnie niebieska, wciąż zresztą żyją w niej, i to
całkiem okazałe, ryby. Choć nikt ich naturalnie nie łowi.
Przyroda w całej strefie znalazła
sposób na przetrwanie. Ba, udowodniła, że to człowiek, a nie promieniowanie,
jest jej największym wrogiem. Na terenie dawnego Rudego boru, doszczętnie
wypalonego przez eksplozję, a następnie zrównanego z ziemią przez likwidatorów,
dziś wyrasta nowy, bujny las, pełen zwierzyny niespotykanej tu ani wcześniej,
ani gdzie indziej w okolicy. Podobnie jest w strefie białoruskiej, zamkniętej
zupełnie dla turystów. Ja w okolicach Prypeci widziałam tylko lisa i kota, ale
krążą opowieści o wilkach, łosiach, bizonach czy koniach Przewalskiego.
O ile bulwar nad Prypecią dowodzi
siły przyrody, która „zawsze znajdzie drogę”, o tyle miejscowy szpital jest
dowodem słabości i bezsilności człowieka. Trafili tu poparzeni wybuchem
pracownicy elektrowni i strażacy, ale bez szwanku nie wyszli też ratujący ich
lekarze czy salowe. Nikt wówczas, zwłaszcza w pierwszych dniach po tragedii,
nie myślał o odpowiednim zabezpieczeniu personelu placówki, który w efekcie
szybko podzielił los tych, którym ratował życie.
A był to ponoć bardzo nowoczesny,
doskonale wyposażony szpital. Trudno w to uwierzyć dziś, widząc zagrzybione
sufity, korytarze zawalone gruzem, pordzewiałe sprzęty medyczne i fotele,
wypatroszone materace. Najbardziej przejmujący jest jednak widok oddziału
niemowlęcego, z maleńkimi szkieletami łóżek ustawionych rzędami na tle
obdrapanej ściany. Co się stało z tymi dziećmi? Czy udało się je uratować i
bezpiecznie wywieźć poza strefę?
W piwnicach szpitala wciąż
przechowywane są silnie radioaktywne kombinezony likwidatorów, przez długi czas
można też było spotkać pojemniki z płodami usuniętymi po eksplozji. Do tej pory
zresztą pełno tam wszelakich preparatów, dawno przeterminowanych lekarstw – aż
strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby ktoś wpadł na pomysł wzięcia kilku „na
pamiątkę”.
Nieopodal szpitala znajduje się budynek
kolejnej szkoły – niestety śnieg którejś zimy doprowadził do częściowego
zawalenia się budynku, uniemożliwiając dostęp. Zaglądam przez okno do jednej z
klas - na ławkach nadal leżą książki,
wciąż wisi tablica, w szafie widać kilka zachowanych szkolnych materiałów.
Niedługo i tego nie będzie, bo władze Ukrainy nie dbają o zabezpieczenie
budynków, pozostawiając je na niszczące działanie natury i czasu. Nie dbają też
o zwiedzających: zalane podłogi, grząskie grunty, dziury i
zapadnie czy walące się budynki nie należą do najbezpieczniejszych. Ale
wjeżdżając na teren zony każdy podpisuje stosowny papier, biorąc na siebie
odpowiedzialność za wszelkie szkody i uszczerbki na zdrowiu.
W drodze do autobusu wpadamy na
chwilę do jednego z bloków. W mieszkaniu na parterze dozymetr alarmująco wybija
6 ms/h – to 200 procent powyżej normy! Szybko uciekam na górę, wartości spadają
do 1-2 minisiwertów. Wszystkie mieszkania mają jednakowy układ: 3 pokoje,
maleńka kuchnia, tuż przy drzwiach łazienka i osobno toaleta. Niewiele w nich
zostało. Na ogół jakieś porządnie zniszczone wersalki czy fragmenty
meblościanek. W jednym z mieszkań trafiam na nie najgorzej zachowane pianino, w
innym na plakat z kotkiem czy pomiary wzrostu na framudze drzwi. Większość jednak
stoi zupełnie pusta, pozbawiona jakichkolwiek szczegółów, które mogłyby
powiedzieć coś o tym, kto tam mieszkał. Rozkradziono nawet kaloryfery. Ze
wspomnień likwidatorów wynika, że ludzie opuszczali domy tak, jakby żegnali się
z kimś bliskim, niemal członkiem rodziny. Że zostawiali kartki i napisy na
ścianach w stylu: „Kochany, domku, nie gniewaj się, jeszcze tu wrócimy”. Nie
wrócili. A dziś te mieszkania, niegdyś pewnie zadbane i wyjątkowe, naznaczone
indywidualnym gustem mieszkańców, są przerażająco jednolite w swojej pustce i
ruinie, odarte z wszelkich śladów człowieka.
Ponoć niektórzy mieszkańcy strefy
wracali na chwilę do swych domów - by ocalić co tylko się dało. Za zgodę
na wywiezienie ubrań, telewizora czy maszyny do szycia płacili likwidatorom
wódką. Ale telewizory często już nie działały, w kołdrach czy ubraniach były
plamy, których nie dało się odprać, a maszyny „trzeszczały”. Pozostawione w domach rzeczy wojsko zakopało lub zostawiło na „pożarcie” szabrownikom. Reszty dokonał czas.
Żegnając Prypeć odwiedzamy przedszkole
– najbardziej przejmujące, obok szpitala, miejsce w tej nuklearnej ludzkiej
pustyni. Sporo tu jeszcze zabawek, książek, mebli, dziecięcych bucików, po
które nie zdążono wrócić.
Są też aranżacje – od prostych, jak minimaski przeciwgazowe
na parapecie, do złożonych instalacji w rodzaju lalkowych „obrad” przy
czerwonym stoliku. Niektóre
z zabawek, obsypane tynkiem i kurzem, wyglądają jak ofiary wojny. Inne
wyciągają rączki w geście pomocy – mam świadomość, że to celowe działanie fotografów, który zrobili z tego pewnego rodzaju ekstremalny disneyland, ale
i tak wychodzę stamtąd ze ściśniętym gardłem…
Nie mam już siły na więcej „wrażeń” tego dnia. Ale to jeszcze
nie koniec. Przed wyjazdem ze strefy zatrzymujemy się na wsi Zalesie położonej
niedaleko Czarnobyla. Jeszcze kilka miesięcy temu miała ona swą jedyną
mieszkankę – 84-letnią Rozalię Iwanownę, która zdecydowała się wrócić do rodzinnego domu,
mimo że za towarzyszy służyły jej wyłącznie wilki z sąsiedniego lasu. Żyła bez
prądu, bez bieżącej wody, z tego co sama posadziła. Jakby czas się cofnął o co
najmniej sto lat.
Pani Rozalia zmarła zimą, ale chcieliśmy
zobaczyć jej dom, w którym wciąż wiele śladów mogło pamiętać o
człowieku - co byłoby jakąś odmianą po kilku godzinach w całkiem zdziczałej i
bezludnej Prypeci. Ale na miejscu zastaliśmy tylko zgliszcza i dogasający się
ogień. Kto podpalił mieszkanie Rozalii, i dlaczego to zrobił, nie wiadomo. Być może
komuś z jej rodziny zależało na tym, by
tacy jak my nie pałętali się po włościach kobiety?
Pozostałe chałupy w wiosce wciąż
stoją – w lepszym lub gorszym stanie, mniej lub bardziej ukryte za plątaniną
krzewów. Na ogół jednak kompletnie puste. W jednym tylko zachowały się jeszcze
łóżka z materacami, garnki, solidny piec, a nawet jakieś jedzenie i strzegący
domostwa święty obrazek na parapecie okna. Dom musiał być zamieszkany dłużej
niż pozostałe, stąd pewnie umknął uwadze łowców cudzych własności.
W innych wioskach strefy,
zwłaszcza tych po stronie białoruskiej, mieszka jeszcze sporo "samosiołów". To na ogół starsze osoby, które zdecydowały się porzucić miasto i gościnę u dzieci czy
wnucząt, by wrócić - choćby po to tylko, żeby umrzeć. Tu byli u siebie. Tam byli
naznaczeni, trędowaci, tam się ich bano. Dano nową, czarnobylską tożsamość.
Dziś wspominają, że wyjeżdżać
było ciężko. Nikt nie był na to przygotowany, a chłopom było najtrudniej. Bo
dotąd, bez względu na władze, zawsze robili to samo, bieg ich życia się nie
zmieniał. Teraz wszystko runęło. Dlatego, choć wiedzieli o zbliżającej się
ewakuacji, wciąż pracowali w polu, chowali się w lesie, czekając na wykopki.
Niektórzy sadzili drzewa na znak, że jeszcze tu wrócą. I wracali – kilkanaście
miesięcy, czasem kilka lat po katastrofie, choć promieniowanie w wielu
miejscach wciąż było silne. I ta skażona ziemia dawała im urodzajne plony.
Doprawione co prawda cezem i strontem, ale na ogół nieśmiercionośne. A jeśli
nawet, to zabijające powoli, prawie niezauważalnie. Nie wszyscy promieniowania
się bali, nikt go zaś nie rozumiał. Bo jak może być trucizną coś, czego nie
widać i nie czuć? Co smakuje normalnie i po czym brzuch nie boli? Zwłaszcza, gdy
urodzaj, jak nigdy dotąd [1]?
Słyszę klakson, idę więc
pośpiesznie do autobusu. Niepotrzebnie, bo nie ma jeszcze Nirwany. Wraca po
kwadransie witany oklaskami. Nikt nawet nie jest nań wściekły. Bo czy można się
dziwić, że ktoś zapomniał o czasie w miejscu, gdzie czas zatrzymał się 30 lat
temu?
Wracając do Kijowa, gdzie spędzę
jeszcze kilka dni, odwiedzając między innymi neonowe, straszne muzeum
czarnobylskie (taki lunapark dla nieco starszych dzieci), rozważam raz jeszcze sens tego wyjazdu. Aleksijewicz w epilogu
swojej książki zakwalifikowała podróże do strefy jako rodzaj turystyki
ekstremalnej – wybieranej przez ludzi znudzonych komfortowymi wycieczkami all
inclusive, żądnych silnych wrażeń i ekscytacji. Nie wiem, pojechałam wprawdzie
do tej „nuklearnej Mekki” (mimo że ceny, wbrew ironicznym słowom białoruskiej
reporterki, były wygórowane), nie jestem jednak miłośniczką czarnej turystyki, fanką
horrorów, nie podnieca mnie groza. Chociaż, jak wspominałam w pierwszym poście,
były momenty, zwłaszcza na początku, w których żal i smutek ustępowały miejsca
niezdrowej być może ekscytacji.
Czarnobylskie muzeum w Kijowie |
Te apokaliptyczne obrazy to aranżacje pod turystów, taki współczesny teatr dramatyczny. Szczególnie te lalki, kaczuszki etc. To miasto nie opustoszało w piętnaście minut, tylko zajęło to kilka dni. To nie jest tak, że widzimy tam rzeczy nietknięte i nienaruszone, tak jak zostały pozostawione.
OdpowiedzUsuńno nie odkryłeś Ameryki. Pisze o tym zresztą w poście. Tyle że to nie są aranżacje pod turystów, tylko przez turystów, a częściej - fotoreporterów - robione. Ale jeśli się pójdzie w miejsca dokąd nie jeżdżą autokary z wycieczkami, można znaleźć takie "surowe", choć naturalnie nie tak efektowne. Dla mnie to nie jest jednak teatr, bardziej instalacje artystyczne, trochę takie ready-mades, czy moze object-trouvee, bo jednak stworzone z rzeczy, które tam pozostawiono.I jako rodzaj sztuki, mimo wszystko też oddziałuje.Ale fakt, patrząc na to od strony turystyki, jest to rodzaj ekstremalnego disneylandu dla dorosłych.
UsuńCo sie zaś tyczy ewakuacji, zdaniem osób, z którymi rozmawiała choćby S. Aleksijewicz, miasto opustoszało w ciągu kilku godzin.Tyle że dopiero dzień po eksplozji. A potem ludzie mogli wrócić na chwilę, zabrać jeszcze parę rzeczy. A czego nie zabrali, rozkradli szabrownicy. Dlatego mieszkania i domy sa najbardziej opustoszałe
Usuń