Przerażający krajobraz nuklearny – Prypeć (cz.2) i martwa wioska pod Czarnobylem


Noc spędzam w czarnobylskiej hotelowej przybudówce (miejsca w hotelu spełniającym jako takie
standardy starczyło dla ledwie 4 osób, i nie byłam wśród tych szczęśliwców, niestety), gdzie co prawda kaloryferów szabrownicy nie okradli, jest jednak tak zimno, jakby nikt tu nie ogrzewał od co najmniej 30 lat. Śpię w ubraniach i w płaszczu, przykryta 3 kocami. Ledwo mogę się ruszyć, a i tak zamarzam. Na dworze 0 stopni, w środku mam wrażenie niewiele więcej. Wypity wcześniej koniak pozwala na szczęście zasnąć choć na chwilę.
Rano wita nas piękne jesienne słońce, temperatura nie przekracza jednak kilku stopni. Wracamy do opuszczonej Prypeci.

nasz "hotel" w Czarnobylu
Odwiedzamy kinoteatr i dom kultury o jakże wymownej nazwie "Energetyk". Na scenie, a raczej na tym, co po niej zostało, smętny kadłub fortepianu i resztki fotela pianisty wygrywają dziś wyłącznie żałobną „melodię”.


W sali kinowej nie oszczędzono nawet krzeseł. Tych kilka ocalałych z trudem mówi o dawnym przeznaczeniu miejsca.





O minionej świetności słabym, choć nadal barwnym głosem przypomina też budynek kawiarni – najlepszej miejscówki w dawnej Prypeci, położonej tuż nad rzeką. Zatopiony w krzakach budynek wygląda dziś bardzo niepozornie, jednak zachowane we wnętrzu fragmenty barwnych witraży dają wyobrażenie o jego dawnej elegancji i atrakcyjności.


Idziemy nad rzekę – ulubione miejsce odpoczynku i kąpieli mieszkańców miasta. Gdyby nie zapadający się budynek dawnej przybrzeżnej restauracji i zardzewiała barierka na pomoście, można by zapomnieć, że jest się w miejscu opuszczonym i naznaczonym ludzką tragedią. Woda w rzece jest idealnie niebieska, wciąż zresztą żyją w niej, i to całkiem okazałe, ryby. Choć nikt ich naturalnie nie łowi.



Przyroda w całej strefie znalazła sposób na przetrwanie. Ba, udowodniła, że to człowiek, a nie promieniowanie, jest jej największym wrogiem. Na terenie dawnego Rudego boru, doszczętnie wypalonego przez eksplozję, a następnie zrównanego z ziemią przez likwidatorów, dziś wyrasta nowy, bujny las, pełen zwierzyny niespotykanej tu ani wcześniej, ani gdzie indziej w okolicy. Podobnie jest w strefie białoruskiej, zamkniętej zupełnie dla turystów. Ja w okolicach Prypeci widziałam tylko lisa i kota, ale krążą opowieści o wilkach, łosiach, bizonach czy koniach Przewalskiego.


O ile bulwar nad Prypecią dowodzi siły przyrody, która „zawsze znajdzie drogę”, o tyle miejscowy szpital jest dowodem słabości i bezsilności człowieka. Trafili tu poparzeni wybuchem pracownicy elektrowni i strażacy, ale bez szwanku nie wyszli też ratujący ich lekarze czy salowe. Nikt wówczas, zwłaszcza w pierwszych dniach po tragedii, nie myślał o odpowiednim zabezpieczeniu personelu placówki, który w efekcie szybko podzielił los tych, którym ratował życie.


A był to ponoć bardzo nowoczesny, doskonale wyposażony szpital. Trudno w to uwierzyć dziś, widząc zagrzybione sufity, korytarze zawalone gruzem, pordzewiałe sprzęty medyczne i fotele, wypatroszone materace. Najbardziej przejmujący jest jednak widok oddziału niemowlęcego, z maleńkimi szkieletami łóżek ustawionych rzędami na tle obdrapanej ściany. Co się stało z tymi dziećmi? Czy udało się je uratować i bezpiecznie wywieźć poza strefę?













W piwnicach szpitala wciąż przechowywane są silnie radioaktywne kombinezony likwidatorów, przez długi czas można też było spotkać pojemniki z płodami usuniętymi po eksplozji. Do tej pory zresztą pełno tam wszelakich preparatów, dawno przeterminowanych lekarstw – aż strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby ktoś wpadł na pomysł wzięcia kilku „na pamiątkę”.


Nieopodal szpitala znajduje się budynek kolejnej szkoły – niestety śnieg którejś zimy doprowadził do częściowego zawalenia się budynku, uniemożliwiając dostęp. Zaglądam przez okno do jednej z klas  - na ławkach nadal leżą książki, wciąż wisi tablica, w szafie widać kilka zachowanych szkolnych materiałów. Niedługo i tego nie będzie, bo władze Ukrainy nie dbają o zabezpieczenie budynków, pozostawiając je na niszczące działanie natury i czasu. Nie dbają też o zwiedzających: zalane podłogi, grząskie grunty, dziury i zapadnie czy walące się budynki nie należą do najbezpieczniejszych. Ale wjeżdżając na teren zony każdy podpisuje stosowny papier, biorąc na siebie odpowiedzialność za wszelkie szkody i uszczerbki na zdrowiu.



W drodze do autobusu wpadamy na chwilę do jednego z bloków. W mieszkaniu na parterze dozymetr alarmująco wybija 6 ms/h – to 200 procent powyżej normy! Szybko uciekam na górę, wartości spadają do 1-2 minisiwertów. Wszystkie mieszkania mają jednakowy układ: 3 pokoje, maleńka kuchnia, tuż przy drzwiach łazienka i osobno toaleta. Niewiele w nich zostało. Na ogół jakieś porządnie zniszczone wersalki czy fragmenty meblościanek. W jednym z mieszkań trafiam na nie najgorzej zachowane pianino, w innym na plakat z kotkiem czy pomiary wzrostu na framudze drzwi. Większość jednak stoi zupełnie pusta, pozbawiona jakichkolwiek szczegółów, które mogłyby powiedzieć coś o tym, kto tam mieszkał. Rozkradziono nawet kaloryfery. Ze wspomnień likwidatorów wynika, że ludzie opuszczali domy tak, jakby żegnali się z kimś bliskim, niemal członkiem rodziny. Że zostawiali kartki i napisy na ścianach w stylu: „Kochany, domku, nie gniewaj się, jeszcze tu wrócimy”. Nie wrócili. A dziś te mieszkania, niegdyś pewnie zadbane i wyjątkowe, naznaczone indywidualnym gustem mieszkańców, są przerażająco jednolite w swojej pustce i ruinie, odarte z wszelkich śladów człowieka.





Ponoć niektórzy mieszkańcy strefy wracali na chwilę do swych domów - by ocalić co tylko się dało. Za zgodę na wywiezienie ubrań, telewizora czy maszyny do szycia płacili likwidatorom wódką. Ale telewizory często już nie działały, w kołdrach czy ubraniach były plamy, których nie dało się odprać,  a maszyny „trzeszczały”. Pozostawione w domach rzeczy wojsko zakopało lub zostawiło na „pożarcie” szabrownikom. Reszty dokonał czas.


Żegnając Prypeć odwiedzamy przedszkole – najbardziej przejmujące, obok szpitala, miejsce w tej nuklearnej ludzkiej pustyni. Sporo tu jeszcze zabawek, książek, mebli, dziecięcych bucików, po które nie zdążono wrócić.
 








Są też aranżacje – od prostych, jak minimaski przeciwgazowe na parapecie, do złożonych instalacji w rodzaju lalkowych „obrad” przy czerwonym stoliku. Niektóre z zabawek, obsypane tynkiem i kurzem, wyglądają jak ofiary wojny. Inne wyciągają rączki w geście pomocy – mam świadomość, że to celowe działanie fotografów, który zrobili z tego pewnego rodzaju ekstremalny disneyland, ale i tak wychodzę stamtąd ze ściśniętym gardłem… 


 






Nie mam już siły na więcej „wrażeń” tego dnia. Ale to jeszcze nie koniec. Przed wyjazdem ze strefy zatrzymujemy się na wsi Zalesie położonej niedaleko Czarnobyla. Jeszcze kilka miesięcy temu miała ona swą jedyną mieszkankę – 84-letnią Rozalię Iwanownę, która zdecydowała się wrócić do rodzinnego domu, mimo że za  towarzyszy służyły jej wyłącznie wilki z sąsiedniego lasu. Żyła bez prądu, bez bieżącej wody, z tego co sama posadziła. Jakby czas się cofnął o co najmniej sto lat.  
Pani Rozalia zmarła zimą, ale chcieliśmy zobaczyć jej dom, w którym wciąż wiele śladów mogło pamiętać o człowieku - co byłoby jakąś odmianą po kilku godzinach w całkiem zdziczałej i bezludnej Prypeci. Ale na miejscu zastaliśmy tylko zgliszcza i dogasający się ogień. Kto podpalił mieszkanie Rozalii, i dlaczego to zrobił, nie wiadomo. Być może komuś z jej rodziny zależało na tym, by tacy jak my nie pałętali się po włościach kobiety?



Pozostałe chałupy w wiosce wciąż stoją – w lepszym lub gorszym stanie, mniej lub bardziej ukryte za plątaniną krzewów. Na ogół jednak kompletnie puste. W jednym tylko zachowały się jeszcze łóżka z materacami, garnki, solidny piec, a nawet jakieś jedzenie i strzegący domostwa święty obrazek na parapecie okna. Dom musiał być zamieszkany dłużej niż pozostałe, stąd pewnie umknął uwadze łowców cudzych własności.











W innych wioskach strefy, zwłaszcza tych po stronie białoruskiej, mieszka jeszcze sporo "samosiołów". To na ogół starsze osoby, które zdecydowały się porzucić miasto i gościnę u dzieci czy wnucząt, by wrócić - choćby po to tylko, żeby umrzeć. Tu byli u siebie. Tam byli naznaczeni, trędowaci, tam się ich bano. Dano nową, czarnobylską tożsamość.
Dziś wspominają, że wyjeżdżać było ciężko. Nikt nie był na to przygotowany, a chłopom było najtrudniej. Bo dotąd, bez względu na władze, zawsze robili to samo, bieg ich życia się nie zmieniał. Teraz wszystko runęło. Dlatego, choć wiedzieli o zbliżającej się ewakuacji, wciąż pracowali w polu, chowali się w lesie, czekając na wykopki. Niektórzy sadzili drzewa na znak, że jeszcze tu wrócą. I wracali – kilkanaście miesięcy, czasem kilka lat po katastrofie, choć promieniowanie w wielu miejscach wciąż było silne. I ta skażona ziemia dawała im urodzajne plony. Doprawione co prawda cezem i strontem, ale na ogół nieśmiercionośne. A jeśli nawet, to zabijające powoli, prawie niezauważalnie. Nie wszyscy promieniowania się bali, nikt go zaś nie rozumiał. Bo jak może być trucizną coś, czego nie widać i nie czuć? Co smakuje normalnie i po czym brzuch nie boli? Zwłaszcza, gdy urodzaj, jak nigdy dotąd [1]?
Słyszę klakson, idę więc pośpiesznie do autobusu. Niepotrzebnie, bo nie ma jeszcze Nirwany. Wraca po kwadransie witany oklaskami. Nikt nawet nie jest nań wściekły. Bo czy można się dziwić, że ktoś zapomniał o czasie w miejscu, gdzie czas zatrzymał się 30 lat temu?
Wracając do Kijowa, gdzie spędzę jeszcze kilka dni, odwiedzając między innymi neonowe, straszne muzeum czarnobylskie (taki lunapark dla nieco starszych dzieci), rozważam raz jeszcze sens tego wyjazdu. Aleksijewicz w epilogu swojej książki zakwalifikowała podróże do strefy jako rodzaj turystyki ekstremalnej – wybieranej przez ludzi znudzonych komfortowymi wycieczkami all inclusive, żądnych silnych wrażeń i ekscytacji. Nie wiem, pojechałam wprawdzie do tej „nuklearnej Mekki” (mimo że ceny, wbrew ironicznym słowom białoruskiej reporterki, były wygórowane), nie jestem jednak miłośniczką czarnej turystyki, fanką horrorów, nie podnieca mnie groza. Chociaż, jak wspominałam w pierwszym poście, były momenty, zwłaszcza na początku, w których żal i smutek ustępowały miejsca niezdrowej być może ekscytacji.
Czarnobylskie muzeum w Kijowie
Jeśli jednak, oprócz poddawania się jakimkolwiek nietrwałym emocjom znajdziemy czas i chęć na refleksję, to sądzę, że warto. Bo Czarnobylska Strefa Wykluczenia, to takie naturalne muzeum pamięci. Ale muzeum nietrwałe, które stopniowo będzie zanikać, gdyż nikt tego nie zabezpiecza (poza samym sarkofagiem, naturalnie). Więc warto tam pojechać po to, żeby pamiętać - o samej katastrofie, jak również o tym, że ktoś tu zagrał ludzkim życiem (zresztą nie tylko ludzkim). Ale też po to, by się przekonać, że pejzaż nuklearny, pejzaż bez człowieka, to wcale nie szary popiół, sadza i kurz, lecz triumf natury. Natury, która nie tylko zdominowała miejski i wiejski krajobraz, ale też spektakularnie się rozwija, dowodząc tym samym, że także dla niej największym wrogiem wcale nie jest promieniowanie, ale -  niestety -  człowiek.






[1] Zob. S. Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości, Wydawnictwo Czarne 2016.

3 komentarze:

  1. Te apokaliptyczne obrazy to aranżacje pod turystów, taki współczesny teatr dramatyczny. Szczególnie te lalki, kaczuszki etc. To miasto nie opustoszało w piętnaście minut, tylko zajęło to kilka dni. To nie jest tak, że widzimy tam rzeczy nietknięte i nienaruszone, tak jak zostały pozostawione.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no nie odkryłeś Ameryki. Pisze o tym zresztą w poście. Tyle że to nie są aranżacje pod turystów, tylko przez turystów, a częściej - fotoreporterów - robione. Ale jeśli się pójdzie w miejsca dokąd nie jeżdżą autokary z wycieczkami, można znaleźć takie "surowe", choć naturalnie nie tak efektowne. Dla mnie to nie jest jednak teatr, bardziej instalacje artystyczne, trochę takie ready-mades, czy moze object-trouvee, bo jednak stworzone z rzeczy, które tam pozostawiono.I jako rodzaj sztuki, mimo wszystko też oddziałuje.Ale fakt, patrząc na to od strony turystyki, jest to rodzaj ekstremalnego disneylandu dla dorosłych.

      Usuń
    2. Co sie zaś tyczy ewakuacji, zdaniem osób, z którymi rozmawiała choćby S. Aleksijewicz, miasto opustoszało w ciągu kilku godzin.Tyle że dopiero dzień po eksplozji. A potem ludzie mogli wrócić na chwilę, zabrać jeszcze parę rzeczy. A czego nie zabrali, rozkradli szabrownicy. Dlatego mieszkania i domy sa najbardziej opustoszałe

      Usuń