O zabitym koniu, sadzie pełnym marihuany i o tym, że to Kirgizi wynaleźli rap. Albo jak nie doszłam do parku Ała-Arcza

Pomysł, by iść w góry zaraz następnego dnia po przyjeździe do Kirgistanu, w dodatku w połowie terapii antybiotykowej, zdecydowanie nie należał do najmądrzejszych. Jednak czułam się już całkiem dobrze, naiwnie uznałam więc, że dalej truć się nie ma sensu, wszak rześkie górskie powietrze to doskonałe lekarstwo. 
Wyruszam ok. 8 rano, nie mając pomysłu na to, jak dostać się na szlak. Nie mam ze sobą nawet przewodnika, nie licząc kilku skserowanych kartek. Oczywiście przed wyjazdem czytałam o Kirgistanie, co się tylko przeczytać dało, od Kapuścińskiego przez Sowietstany, na blogach podróżniczych skończywszy. I ułożyłam orientacyjny plan podróży, obiecując sobie solennie, że się doń jakoś specjalnie nie będę przywiązywać. Trzy tygodnie na tak niewielki kraj to nie jest mało, choć naturalnie nie wystarczy, by wszystko zobaczyć i wszędzie być. Ale wcale nie mam takich ambicji. Na razie chciałabym tylko jakoś dotrzeć do parku Ała-Arcza, kilkadziesiąt kilometrów od Biszkeku. W Kirgistanie problemy na szczęście rozwiązują się same.


Przejdę może kilka kroków, gdy drogę zajedzie mi auto z sympatycznym facetem w środku, który - nim zdążę się w ogóle odezwać - już chowa mój plecak w bagażniku. Chwilę później jedziemy na dworzec znajdujący się na drugim krańcu miasta. Mojemu kierowcy wcale nie jest po drodze, w dodatku grzęźniemy w okropnym korku, ale nawet najmniejszym grymasem nie zdradza, że żałuje swojej nadgorliwości. Co więcej, nie tylko zawozi mnie na odpowiedni przystanek (a na dworcu przy orskim bazarze naprawdę trudno ogarnąć cokolwiek), ale też zdobywa wszelkie interesujące mnie dane. Bo dojechać do parku wcale nie jest tak prosto. Co kwadrans kursują wprawdzie marszrutki w stronę Kashka-Suu, ale to wciąż kilkanaście kilometrów od celu. Czekam więc około godziny, aż przyjedzie ten właściwy busik - jeden z kilku na dobę jadących pod sam park. Kirgizi niespecjalnie dbają o ułatwienie życia turystom. Do Kashka-Suu jeżdżą głównie miejscowi i to wyraźnie pod nich układany jest rozkład jazdy marszrutek. Odczuwam to zresztą dotkliwie przez tę blisko 40-minutową podróż, stojąc z głową przyciśniętą do szyby i z trudem łapiąc oddech. 
Nie wiem, ile osób może taka marszrutka pomieścić, na każdym przystanku nabieram pewności, że to absolutne maksimum, że nie da się już wcisnąć nawet szpilki – ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że owszem, da się, i to nie tylko szpilkę, ale też ludzką istotę. A nawet kilka.
Jakiś bachor, drąc się w niebogłosy, ciągnie mnie za nogawkę spodni. Nie mogę się ruszyć, ani doń odwrócić, bo tuż za mną, w zdecydowanie zbyt bliskiej odległości stoi jakiś starszy jegomość- może nawet miły, ale cóż z tego, gdy  dmucha swym nie najświeższym oddechem prosto w moją szyję. Muszę komicznie wyglądać, robiąc jakieś dramatyczne grymasy, bo wzbudzam rozbawienie wśród grupki młodych chłopaków stojących naprzeciwko. Mają niezły ubaw, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Cudem jakimś nie mdleję i w jednym kawałku dojeżdżam do parku. Nie ma już nikogo poza mną, miejscowa gawiedź wysiadła w niedalekiej wiosce. Płacę haracz w wysokości 80 som i chwiejnym krokiem ruszam w stronę Alpłagru, bo dopiero tam zaczynają się prawdziwe górskie szlaki. Przede mną jeszcze 12 kilometrów wędrówki wąwozem z plecakiem ważącym ponad 10 kilo.


Droga jest nie tylko beznadziejnie nudnie płaska, ale też asfaltowa. Nie tak sobie wyobrażałam wędrówkę wąwozem! W dodatku plecak coraz bardziej ciąży. Po godzinie mam dość, najchętniej wróciłabym z powrotem. Widoki są co prawda przyjemne, ale też dość jednostajne, całkiem jak ta droga.


Co jakiś czas mija mnie auto – są to albo miejscowi pracujący na własną rękę „taksówkarze”, którzy liczą na łatwy zarobek, albo turyści, machający do mnie przyjaźnie, choć nie bez litości. Zrezygnowana schodzę z drogi w stronę rzeki, nie mając pojęcia, czy czeka mnie tylko przebijanie się przez chaszcze, czy może w którym momencie będę musiała jednak wracać z powrotem. 


Na początku jest dobrze. Przechodzę przez mostek i trafiam na coś w rodzaju letniego kirgiskiego obozu: kilka jurt, ognisko, parę sztuk zwierząt. Jakaś kobiecina wiesza pranie, inna przygotowuje jedzenie, ktoś grzebie przy ognisku.  Zostałabym na czaj, ale poprzestaję na serdecznym ‘priviet’ i pędzę dalej. Jest już dobrze po południu, a mnie czeka jeszcze kilka godzin wędrówki. Wkrótce ścieżka się kończy, z trudem przebijam się przez kłujące, sięgające mi prawie do pasa rośliny, które wydają się nie mieć końca. No to się wpakowałam! Jedynie walające się tu i ówdzie końskie łajno i nieliczne ślady kopyt dają cień nadziei. I rzeczywiście, po półtoragodzinnym, przeraźliwie męczącym szlaku z przeszkodami wychodzę znów na nudny i bezpieczny asfalt – droga, która dotąd biegła lewą stroną rzeki, teraz zmieniła swój kierunek. Jestem więc po prawidłowej stronie i mogę iść dalej, już bez głupich pomysłów na uatrakcyjnianie wędrówki.


Upał niemiłosiernie daje się we znaki. Idę tak jeszcze z co najmniej godzinę, karmiąc się marzeniami o cudownie chłodnym piwie. Ale póki co musi wystarczyć mi woda – tuż przed wejściem do Alpłagru trafiam na jakieś znany ponoć ze swej czystości wodopój. Nie jestem jednak sama. Obok mnie na trawie byczą się dwaj, na oko 40-letni faceci i jeden nastolatek.
 Nie raz się jeszcze przekonam, że w Kirgistanie nie da się tak po prostu przejść obok piknikujących czy biwakujących osób (zwłaszcza jeśli chodzi się w pojedynkę). Samo przywitanie też na ogół nie wystarcza. Trzeba zamienić choć parę słów. No a jak się już z kimś pogada, choćby to były tylko trzy grzecznościowe zdania, zostajesz mianowana padrugą, a to oznacza, że tak łatwo się z ich życzliwych szponów nie wyrwiesz. Tak jest i tym razem.  Ale akurat nie mam zamiaru uciekać, przez kilka godzin nie wydusiłam z siebie nic poza „hi” albo „priviet” do mijających mnie kierowców. Przyjmuję więc zaproszenie z radością, częstując się tradycyjną lepioszką (duża płaska bułka drożdżowa pieczona w specjalnym żeliwnym piecu, zwanym tu tandyrem) i pomidorami, które smakują obłędnie mimo braku soli. Jakoś się dogadujemy, choć mój rosyjski pozostawia wiele do życzenia: parę słów znam, do tego „zruszczony” polski plus wsparcie językiem migowym – i jakoś daję radę. No ale też zależy mi przede wszystkim na słuchaniu ich historii, a nie opowiadaniu własnej. A rozumiem sporo.


Na początek dowiaduję się, że panowie wcale nie przyjechali specjalnie na piknik. Czekają na dwóch kuzynów, którzy poszli w góry wybrać źrebaka na ubój. Tym się zresztą w wolnych chwilach zajmują – hodują konie w specjalnych, jak najlepszych warunkach wysoko w górach, a gdy się trafi dobre zamówienie, ściągają nieboraka do wioski i z pomocą sąsiadów zabijają, zdejmują skórę, zakopują krew w ziemi, a mięso porcjują i wywożą – najczęściej na wesele do okolicznych wiosek. Tak jest i tym razem, o czym się zresztą przekonam na własne oczy. Daję się bowiem namówić na nocleg w domu jednego z nich. Asim jest rozwodnikiem, mieszka ze swoim młodszym bratem we wsi niedaleko wejścia do leshozu. Całą tę drogę, tj. owe 12 kilometrów, które z takim mozołem przemierzałam przez pół dnia, w kilka minut pokonujemy z powrotem, zatrzymując się na chwilę na krótki i nieudany połów ryb.




W domu Asima zbiera się co najmniej pół wioski. Jedni przyszli pomagać w uboju, innych przyciągnęła wieść o turystce z Zachodu. Ci drudzy wrzucają mnie w wir wciąż tych samych pytań: „a dlaczego sama? a dzieci są? Muż jest”? Nie brakuje też zainteresowania zarobkami i cenami w Polsce. Kiedy jednak nadchodzi ta smutna chwila, którą biedny koń przeczuwał od samego początku (wydając z siebie płaczliwy niemal ryk i co jakiś czas, choć coraz słabiej, wierzgając), zostaję w domu sama – nie chcę być świadkiem tej rzezi. Chałupa (dom rodzinny Asima) jest niewielka i bardzo skromna, pozbawiona jakichkolwiek ozdób czy bibelotów. W sypialni stoi jedynie wielkie łóżko, poukładane w kostkę ubrania leżą na podłodze. W kuchni tradycyjny piec, koślawe krzesła, i kilka dobrze już zużytych garnków.  Funkcję salonu gościnnego i jednocześnie jadalni pełni niewielka izba – a w niej ława z narożnym siedziskiem i wielki perski dywan na podłodze. Asim skończył dwa kierunki, pracuje w Biszkeku, w jego domu nie ma jednak ani jednej książki, telewizora czy choćby radia. Kontakt ze światem zapewniają mu, jak i wielu jego kolegom, telefony komórkowe - z rewelacyjnym zasięgiem, czasem działającym nawet wysoko w górach.


Po godzinie czekania i przyglądania się pustym ścianom idę do toalety, czyli wychodka za domem. Mam nadzieję, że tak licznie zgromadzeni w sadzie panowie kończą już tę mokrą robotę – niestety, wchodzę wprost pod ciało odartego ze skóry i przygotowanego do porcjowania zwierzęcia. Masakra. Ale do tej ostatniej czynności już tylu chłopa nie trzeba, więc niektórzy wracają do chałupy: znoszą napitki, jaja, sery, warzywa. Zaczynamy ucztę. Z szacunku do gościa-trawojada – bezmięsną. Nie obejdzie się jednak bez przytyków w kierunku mojej diety - po raz pierwszy tutaj, ale nie ostatni, słyszę, że mięso to podstawa pożywienia, że bez niego wszyscy by pomarli, zamarzli i popadli w depresję. Sądziłam, że stanowię żywy przykład na to, że jednak jest inaczej, ale gdzie tam. „Ty takaja chrupkaja, chudinka – patamuszta ty miesa nie kuszajesz” – oto co słyszę w zamian. I bynajmniej nie jest to komplement. „Smatrij na mienia, kakoj u mienia  awtoritet” - mówi z rozbawieniem jeden z nich, wskazując na swe opasłe brzuszysko. Kirgiscy faceci generalnie na brak „autorytetów” nie mogą narzekać, a i u kobiet otyłość brzuszna wydaje się być podstawowym problemem. Zważywszy jednak na ich dietę – pełną tłustego mięsa, bulw i lepioszek, którymi przegryza się nawet arbuzy (!) – trudno się w sumie dziwić. 
Rozmawiamy o kirgiskich zwyczajach. O kumysie i tradycyjnych tańcach. Jeden z mężczyzn ma syna pracującego w cyrku – pełen dumy pokazuje mi filmiki z jego ekwilibrystycznych popisów. Oglądamy też niezwykłe wyczyny 7-latka, który niczym w transie godzinami melorecytuje Manas (narodowy epos Kirgizów, a jednocześnie drugi, co do długości tekst świata) - choć nigdy się go nie uczył. Asim z rozbawieniem przekonuje, że to oni, Kirgizi, wynaleźli rap, tylko świat się jeszcze o tym nie dowiedział.
Jak bumerang powraca też temat Rosji – żywicielki wielu tutejszych mężczyzn. Jeżdżą tam za chlebem, jest to jednak robota okupiona poniżeniem i zapłatą nieadekwatną do wniesionej pracy. Owszem, Kirgizi przyznają, że zawdzięczają Ruskim szkoły, drogi czy prąd - jeszcze nie tak dawno temu reglamentowany. Ale też uzależnienie od alkoholu, który jest tu niemałym problemem, mimo  religijnych zakazów: „Wódka wysusza mózg – mówi Asim - my to niby wiemy. Tyle że nie umiemy pić. Inna krew, inne geny, nienawykłe do takich procentów. No więc upijamy się szybko, i szybko wpadamy w nałóg”. A jednak w tej 9-osobowej grupie tylko Asim kiedykolwiek skosztował wódki. Inni przyznają, że boją się spróbować, że wolą zostać przy bezpieczniejszym piwie. Nie sięgają też po marihuanę, która, zwłaszcza w tej części kraju, rośnie bardzo obficie, nawet w tutejszym sadzie. Ot, zwykły chwast, jak wiele innych - mówią. Wiedzą, do czego bywa wykorzystywany, traktują to jednak jako kuriozum innostrańców.
Za Związkiem Radzieckim też nie tęsknią. Kirgizi są bowiem dumni ze swojej małej ojczyzny. Chlubią się też wolnością słowa i demokracją. Zupełnie inaczej niż ich sąsiedzi Uzbecy: „Ci to nawet za granicą złego słowa o swym despotycznym prezydencie nie powiedzą – bo nigdy nie wiadomo, gdzie czai się donosiciel. A u nas można publicznie narzekać na władzę i otwarcie z niej szydzić” – mówi z dumą jeden z sąsiadów Asima. „I patrzeć jej na ręce – dodaje drugi – bo jeśli rządzi tak, żeby tylko jemu było dobrze, a nam daje długi i biedę, trzeba pogonić sabakę, niech idzie w diabły”. Kirgizi wcale nie są gołosłowni – w ten sposób pozbyli się już dwóch nieuczciwych prezydentów. Co prawda problem z korupcją wcale nie został zażegnany, nadal też politycy pławią się w luksusach, a zwykli ludzie klepią biedę, zarabiając w porywach 100 dolarów miesięcznie (pensja nauczyciela z magistrem), sytuacja się jednak powoli stabilizuje. Za prezydenta Asajewa, jak mi tłumaczą, banki wszystkim dawały kredyty (na niemały procent zresztą), nie bacząc wcale, czy ludzie mają z czego je spłacać. I ludzie lądowali na ulicy, bez domu i dobytku. „Tylko Uzbekom żyło się lepiej – tłumaczy mi brat Asima” – u nas mieszkali, bo życie tańsze, a zarabiali u siebie, i to dużo więcej. Bo to chytry naród. Trzeba na nich uważać – ostrzega - niby się kłaniają i uśmiechają, a jak nie widzisz, wbiją ci nóż w plecy”. O wrogości Kirgizów i Uzbeków długo by można mówić – obie strony nie szczędzą sobie wzajemnych oszczerstw i pomówień. Wiele niewyjaśnionych wciąż kwestii krąży też wokół ich kilkudniowego wojennego starcia sprzed paru lat. Wolę jednak tego tematu nie drążyć – przeszkodą jest naturalnie mój kiepski rosyjski, ale też niemożność skonfrontowania tych relacji z opiniami drugiej strony.



Gdy wesołe towarzystwo rozpierzcha się koło północy do swych domów, mam okazję poznać typową kirgiską „toaletę” – wielką na kilka hektarów! Dostaję mały czajnik, miskę i latarkę - i hajda w pole! Takie warunki w Kirgistanie są dość powszechne, zwłaszcza na wsiach. No ale skoro oni mogą tak całe życie, to i ja dam radę przez najbliższe 3 tygodnie.  W takich chwilach człowiek docenia przynajmniej to, co ma na co dzień. To minimum luksusu, które nas tak rozleniwia i sprawia, że wymagamy jeszcze więcej, i że ciągle nam mało. Kontakt z tymi ludźmi naprawdę uczy pokory. I zawstydza, zwłaszcza, gdy przyłapiemy się na niekontrolowanym grymasie z powodu zastanych warunków. Asim i jego kumple, to nie są ludzie, którzy nigdy nie wyszli poza własną zagrodę, którzy nie mają za czym tęsknić, bo innych warunków nie znają. Ci ludzie kształcili się w stolicy, zrobili kilka fakultetów, niejeden codziennie dojeżdża tam do pracy. A mimo to wiele im do szczęścia nie trzeba. „Byle tylko – przekonuje mnie mój miły gospodarz - być sytym, odzianym i obutym. Reszta jest drugorzędna”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz