O kirgiskim stosunku do czasu, arbuzach i kumysie oraz o tym, jak nie zdobyłam Uczitiela

Kirgizi nie lubią się spieszyć. Pośpiech, można by rzec, nie leży w ich naturze, jest zaprzeczeniem celebracji, z jaką podchodzą nie tylko do jedzenia, ale też do codziennych, rutynowych czynności. Dlatego, słysząc: „nie mam czasu” czy „muszę już iść”, reagują na ogół niedowierzaniem lub zdumieniem. I dlatego też w ich wokabularzu „zaraz” jest słowem o dość pojemnej treści i oznacza na ogół bliżej nieokreśloną przyszłość. Powinnam się była tego nauczyć już dawno, podróżując choćby po Gruzji czy Armenii. „Zaraz pojedziemy” – słyszałam nieraz od podwożących mnie kierowców, gdy zatrzymywaliśmy się po drodze na czaj. I czaj owszem, był, tyle że po nim następowało na ogół wino, długie toasty i sowity poczęstunek. Kirgizi nie wygłaszają takich elaboratów, pijąc alkohol, ale podejście do czasu mają podobne.
„Zaraz pojedziemy” –  słyszę od Asima wczesnym rankiem, gdy tylko wychylam głowę z sypialni. Zależy mi naturalnie, by jak najszybciej ruszyć w powrotną drogę do Alpłagru. Nie mam jednak najmniejszej ochoty po raz kolejny przechodzić tą nudną, 12-kilometrową drogę. Asim obiecuje, że zawiezie mnie pod samą bramę. I słowa dotrzyma, ale nim to nastąpi, siedzę jak głupia na ganku i czekam niczym na boże zmiłowanie. „Nie ma co się spieszyć – słyszę tylko – siedź, pij czaj, odpoczywaj. Zrezygnowana uśmiecham się więc miło do kolejnych sąsiadów, którzy wpadają na filiżankę herbaty i wyjadam gruszki z sadu Asima, starając się nie zerkać w miejsce wczorajszej rzezi. Po koniu nie ma już śladu – tylko na gałęzi, niczym trofeum, wisi kawałek zwierzęcej skóry


W końcu, po mniej więcej 4 godzinach czekania, jadę wreszcie, w eskorcie trzech mężczyzn i z siatką wałówki na drogę. Żegnam miłych Kirgizów ok. 12 w południe, udając się w końcu na upragniony szlak. Mój plan na dziś to dojście do bazy Racek znajdującej się na wysokości ok. 3400 m. n.p.m. i oddalonej od punktu startowego ponad 6 kilometrów. Mam do pokonania jakieś 1200 m. przewyższenia. Pierwsze 2-3 godziny to dość ostre wejście stromą ścieżką przez las, potem droga łagodnie pnie się pod górę i można podziwiać malownicze widoki na rzekę płynącą w otoczeniu 4-tysięczników. Na ostatnim, znów dość męczącym odcinku opadam z sił. Nabawiłam się paskudnych odcisków, a kilogramy na plecach zdecydowanie nie pomagają. W końcu, niemiłosiernie wyczerpana i obolała, choć z nie najgorszym –  o dziwo! – czasem, docieram do bazy.


Rozbijam swój maleńki namiot na polanie, obok bardzo sympatycznej pary z Wrocławia, która odłączyła się od większej grupy i w pojedynkę postanowiła zdobyć Uczitiela. Właśnie wrócili po 8-godzinnym, niełatwym trekkingu. Też miałam w planach atak szczytowy, ale po ich opowieściach postanawiam skapitulować i rano wrócić tam, skąd przyszłam. Z moją kondycją, odciskami, brakiem kijków, a przede wszystkim brakiem towarzystwa do tej niełatwej wędrówki po śniegu, byłoby to co najmniej nierozsądne.




W nocy temperatura spada do zera, nie mogę zasnąć z zimna, mimo kilku warstw odzieży. Wczesnym rankiem, trzęsąc się wciąż i jedząc w rękawiczkach skostniałą lepioszkę, czuję, że nawet zejście będzie dla mnie nie lada wyzwaniem. Co prawda szybko wychodzi słońce i temperatura natychmiast skacze o co najmniej 10 stopni w górę, ale moje siły i samopoczucie pozostają niewzruszone. Udaję się jeszcze na krótki spacer, zostawiając rzeczy w bazie - gdzie, wśród worków ze śmieciami, urzęduje jakaś babuleńka, coś tam sobie wyszywając. Wchodzę na morenę, podziwiając lodowiec. Widok zaiste należy do pięknych, ale sama morena jest jedną wielką toaletą. 
















Zrezygnowana zabieram więc klamoty z tego przybytku odpadów wszelakich i zaczynam schodzić. Po 5 godzinach, zahaczając po drodze o całkiem imponujący wodospad (cel wędrówek zdecydowanej większości turystów) jestem na dole. Zaczyna padać. Wizja 12-kilometrowego spaceru po deszczu na trzęsących się nogach i pełnych bąbli stopach wydaje się średnio pociągająca, dzwonię więc, zgodnie zresztą z obietnicą, do Asima.



I pół godziny później jedziemy już razem, w eskorcie kolejnego brata mojego miłego gospodarza. Brat też jest miły, tylko ma tak niemiłosiernie krzywe żeby, że nie rozumiem ani słowa z jego soczystej mowy. Asim, którego rozumiem znacznie lepiej, namawia mnie tymczasem, bym znów pojechała do niego – i jak mam chłopakowi wytłumaczyć, że szkoda mi czasu na siedzenie w tym samym miejscu wśród tych samych ludzi? Czort zresztą wie, co sobie taki facet pomyśli, jak po raz drugi zawitam doń w gości? Wolę tego nie sprawdzać, więc upieram się, by zawiózł mnie tylko na postój marszrutek. Ale on też się tak łatwo nie poddaje. Odwiezie mnie w końcu, i to do samego Biszkeku, ale wcześniej wpadniemy jeszcze z wizytą do jego wujka, właściciela przydrożnego baru i największego brzuszyska, jakie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć. Musi podpierać się biedak laską, by ciągnąć ze sobą ten „autorytet”, przy którym zaawansowana ciąża pięcioraczków wydaje się być nieledwie pagórkiem. Siadamy przy stole, który w mig zapełnia się przepysznymi tutaj arbuzami i melonami, a zaraz potem bardziej treściwymi przekąskami. Ja jednak skupiam się na owocach, przyjmując ze spokojem kolejną lekcję na temat „właściwego” odżywiania. Próbuję jedynie domowego chleba i osobliwego narodowego napitku. Kumys [czy, jak mówią Kirgizi, kymys], bo o nim mowa, to sfermentowane mleko kobyle, trzymane w drewnianej beczce i co jakiś czas, dla odpowiednio jednolitej konsystencji, ubijane drewnianym kijem. Podawane na ogół w czarkach do herbaty wygląda mało zachęcająco, pachnie zresztą wcale nie lepiej. Jednak opowieści, że smakuje jak skwaśniałe wymiociny, są w moim przekonaniu daleko przesadzone. No smaczne toto nie jest, fakt, choć z czasem można się przyzwyczaić (a dla jego prozdrowotnych właściwości tego trunku nawet warto). Ale żeby od razu wymiotować? Może mam niezbyt wydelikacone podniebienie, bo dla mnie to po prostu nie najpiękniej pachnący kefir z nieco bardziej wyczuwalną goryczką. Mimo wszystko, z obawy przed jego sławetną przeczyszczającą mocą, ograniczam się do paru tylko, grzecznościowych łyków.



Po długich rozmowach o jedzeniu, przyjemnościach płynących z używek, cenach w Polsce, mężach, dzieciach, Żydach, Ruskich i Uzbekach (wszyscy oni, choć z różnych względów, nie cieszą się sympatią moich gospodarzy), ruszamy wreszcie do Biszkeku, skąd łapię ekspresową marszrutkę do Bałykczy. Nie mam jeszcze pomysłu, co będę tam robić ani gdzie spać. Mój plan jest bardzo ogólny – chcę objechać słynne jezioro Issyk-Kul. A potem się zobaczy.

Poczytaj także:

cz. 2.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/o-zabitym-koniu-sadzie-penym-marihuany.html

cz. 1.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/jade-do-kirgistanu.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz