O pięknym jeziorze Issyk-Kul, niepięknej plaży w Bałykczy oraz czarnej glinie nad słonym Kara-Kolem


Kirgistan to prawdziwa mekka dla miłośników gór: czy to niedzielny spacerowicz, amator kilkudniowych trekkingów, czy też rasowy alpinista – każdy znajdzie tu coś dla siebie. Nie mają natomiast czego szukać w tym kraju koczowników pasjonaci zabytkowej architektury i miejskiego rozgardiaszu. No, chyba że lubują się w sowieckich budowlach i lokalnych bazarach – ale nie one z całą pewnością stanowią o walorach tego środkowoazjatyckiego państwa. Kirgistan kradnie serca turystów swymi cudownymi wysokogórskimi pejzażami, ale też…imponującym słonawym jeziorem Issyk-Kul – długim na 180 i szerokim na 60 kilometrów! To wielkie (drugie pod tym względem na świecie), cudownie turkusowe i ciepłe jezioro, bajecznie położone w otoczeniu cztero- i pięciotysięczników Tienszanu, jest prawdziwą chlubą miejscowych. Kirgizi po górach nie chodzą, w każdym razie nie dla przyjemności. Bo jeśli mają urlop, jadą na Issyk-kul: całymi rodzinami, z grupą przyjaciół lub w pojedynkę. Śpią w jurtach, prywatnych kwaterach, a co zamożniejsi – w hotelach i pensjonatach. Spotkany w Kirgistanie turysta, po obowiązkowych pytaniach o dzieci, stan cywilny i religię, usłyszy na pewno powtarzane jak mantrę przez lokalsów: „A w Issyk-kul był(a)”? Obowiązkowy coroczny pobyt nad tym wielkim jeziorem nie oznacza jednak, że Kirgizi Issyk-kul znają. Gros lokalnych turystów wybiera bowiem przede wszystkim północną część wybrzeża i na ogół jest to najmniej atrakcyjna, choć z jakichś niezrozumiałych powodów niezwykle popularna (a przez to też niesłychanie, jak na ten kraj, droga) Czołponata – wylęgarnia naciągaczy wszelkiego autoramentu i wielki jarmark egzotycznej tandety.

Skoro więc wszyscy pędzą tam jak muchy do miodu, ja postanowiłam przekornie tę miejscowość ominąć, a i całe północne wybrzeże przejechać tranzytem, spędzając za to kilka dni w bardziej dzikim i zdecydowanie nie tak obleganym (a momentami kompletnie wyludnionym) południu.
Zaczynam od Bałykczy, dokąd, dzięki Asimowi, zawiezie mnie ekspresowa marszrutka z Biszkeku. To nie pomyłka czy hiperbola z tym ekspresem – takie busiki naprawdę w Kirgizji istnieją i nie jest to wcale nazwa na wyrost. Nie chodzi nawet o szybkość jazdy – bo jak wiadomo, problem ograniczenia prędkości w tej części świata nie istnieje – ale o faktyczny, jak na tutejsze warunki, komfort: żadnego zwyczajowego ścisku, wbijania się w cudze żebra i wdychania nieświeżego oddechu współtowarzyszy niedoli.
Późnym wieczorem, po niespełna 3 godzinach jazdy wysiadam na dworcu w Bałykczy i, sprawdzonym już na Kaukazie zwyczajem, pytam kierowcę marszrutki o możliwość niedrogiego noclegu. Ten po chwili zatrzymuje taksówkę, coś tam po swojemu ustalają i każą mi wsiadać. Co zresztą czynię, choć nie mam pojęcia ani dokąd, ani za ile jadę. Zatrzymujemy się przed chałupą nieopodal jeziora. Dostaję osobny pokój za jedyne 300 som i z dostępem do bani gratis. Po noclegu w górach i 3 dniach bez jakiejkolwiek toalety, kąpiel w misce (ale z ciepłą wodą) to wierzcie mi, prawdziwy luksus.
To dom, w którym mieszkam
Śpię jak zabita ponad 10 godzin, mimo to poranek jest ciężki, szczególnie, że boleśnie odczuwam skutki mojej nierozważnej górskiej wędrówki. Takich zakwasów, jak żyję, jeszcze nie miałam! Z trudem mogę chodzić, a właściwie powłóczyć nogami, bo bąble po moich niby-górskich butach też uparcie przypominają o swym istnieniu. Zostawiam jednak rzeczy w skromnej chatce i idę na rekonesans okolicy, czyli w gruncie rzeczy na plażę, bo w Bałykczy nic innego nie ma. 
Dzieciaki zapytane, czy mogę im zrobić zdjęcia, poderwały się na równe nogi i stanęły niemal na baczność. No nie o to mi chodziło, ale cóż....
Pranie dywanów na ulicy to dość często spotykany zwyczaj na kirgiskiej wsi
Biorę ze sobą książkę i ręcznik i postanawiam solennie nie ruszać się stamtąd aż do wieczora. Niestety okoliczności przyrody szybko każą mi te plany zweryfikować. Plaża jest mała, brudna i raczej szpetna, w dużym stopniu dzięki flankującym ją z jednej strony przerdzewiałym reliktom budynków i maszyn dawnej stoczni. Widok na piękne góry z drugiej strony rekompensuje nieco ten mało plażowy krajobraz – niedostatecznie jednak, by chcieć się tam „byczyć” cały dzień. Zwłaszcza, że tą ładniejszą stronę zarezerwowały sobie licznie pasące się przy jeziorze konie, sowicie dekorując wybrany przeze mnie skrawek brzegu swymi mało apetycznymi odchodami. 





Wytrwam tak może godzinę, leżąc i obmyślając dalszy etap wycieczki. W końcu decyduję się jechać niezwłocznie dalej, za cel obierając niedalekie słone jeziorko Kara-Kol (takie ichnie Morze Martwe w miniskali) słynące z leczniczej czarnej gliny.
Bez własnego środka lokomocji dostać się tam nie jest jednak łatwo. Taksówkarz, z którym jadę na dworzec, proponuje „szczodrze” wycieczkę na samą plażę za – bagatela! – sto dolarów! No cóż, zawsze warto spróbować, może akurat jakaś nadziana, a przy tym naiwna turystka się trafi? Nie mam mu tego za złe, w końcu każdy zarabia jak umie, jednak grzecznie odmawiam i wsiadam w marszrutkę za 100…somów. Do jeziora co prawda nie dojeżdża, ale liczę, że na te ostatnie kilkanaście kilometrów złapię jakieś auto. Od początku nastawiałam się przede wszystkim na podróżowanie autostopem, czas więc w końcu sprawdzić, czy faktycznie - jak piszą w przewodniku – taki sposób przemieszczania się jest w Kirgizji nieznany. No i cóż, jestem żywym przykładem na to, że są to dane grubo na wyrost. Owszem, wśród lokalsów panuje raczej zwyczaj „stopowania” za symboliczną sumę – taki rodzaj dopłaty do paliwa. Nie dotyczy on jednak turystów, od których pieniędzy za wspólny przejazd nie tylko się nie żąda, ale też na ogół nie przyjmuje. Tak jest i tym razem – bez najmniejszych problemów zatrzymuję pierwszy przejeżdżający obok mnie samochód.

Jezioro jest maleńkie, zwłaszcza przy swym kolosalnym sąsiedzie, ale ładnie położone. Cieszy się dobrą sławą wśród Kirgizów i właściwie tylko oni, nie licząc Rosjan, przyjeżdżają tu „na oddych”. A przyjeżdżają dla kąpieli w słonej wodzie, ale przede wszystkim dla owej cudotwórczej ponoć czarnej gliny, którą się tu wszyscy od stóp do głów smarują. 




Ja zadowalam się jedynie wysmarowaniem nóg – boję się zostawiać rzeczy bez opieki, poza tym kąpiel w tej mętnej od gliny wodzie jakoś nie wydaje mi się szczególnie zachęcająca. Po chwili zresztą zaczyna padać, więc chowam się w restauracji obok, gdzie do wyboru mam jedynie supertłuste ziemniaki z sadzonym i takież ziemniaki z jajecznicą. Wybieram to pierwsze, choć właściwie jest mi wszystko jedno – moje niedoleczone gardło znów daje o sobie znać, więc nawet uczta Baltazara nie zrobiłaby na mnie teraz najmniejszego wrażenia.

Jest już dobrze po południu, kiedy to chora, obolała i z jątrzącymi się ranami na piętach (czarna glina jakoś cudów nie zdziałała) wracam z powrotem, nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie tym razem przyjdzie mi spać.

3 komentarze:

  1. Piękna opowieść. Ja czekam na więcej - i kiedy te nogi w końcu 'będą na chodzie'.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, jak się nie chodzi "z głową", to potem się trzeba nieźle nagłowić, jak znów być "na chodzie". A że wokół same góry, to nie takie proste zadanie ;)

      Usuń
  2. Ja też lubię być w drodze, ale nie za cenę zdrady, donoszenia, szpiegowania na rzecz nieludzkiego reżimu, jak autor wybranego przez Panią na motto zdania! Poza tym pięknie dziękuję za podzielenie się ze mną efektami, nagrodą trudu własnej podróży!
    Versus

    OdpowiedzUsuń