Karakoł [Przewalsk] to największe
miasto nad jeziorem Issyl-kul, choć wygląda właściwie jak taka trochę większa
wieś. Doskonale się jednak sprawdza jako baza wypadowa w okoliczne góry - czego dowodzą zastępy przyjeżdżających tam turystów. Samo miasteczko, zlokalizowane wokół bazaru, od którego odchodzi kilka krzyżujących się
uliczek z budynkami o niskiej, barakopodobnej zabudowie, nie prezentuje się jakoś szczególnie
okazale. Ale jest tam rzecz w całym kraju niespotykana, wyjątkowa do tego
stopnia, że piszą o niej nawet w przewodnikach. To Karakol Coffee – wydawałoby
się, normalna kawiarnia, serwują tam jednak … kawę z ekspresu! I ten drobny z
pozoru detal czyni to miejsce niezwykłym, przynajmniej na skalę kraju. Zupełnie
ponad tutejszą skalę jest też cena tej kawy – całe 100 som, czyli mniej więcej
tyle, co w Polsce. Czy jest to rozpusta grzechu warta, niestety nie wiem.
Legendarną kawiarnię co prawda znajduję, a nawet tam wchodzę, śliniąc się na
samą myśl o małej filiżance boskiego, esencjonalnego napoju bogów (miast
serwowanej tu na ogół, barwionej na czarno wody). Niestety
akurat tego dnia nie ma prądu, muszę więc obejść się smakiem. Licząc na cud,
czekam jeszcze cierpliwie pół godziny, a potem drugie tyle już z niemałą
irytacją i coraz mniejszą wiarą w boską opatrzność. Pani za barem, w odpowiedzi
na moje rozpaczliwe spojrzenia tylko bezradnie rozkłada ręce. Ostatecznie, nie
widząc szans na rychłą poprawę sytuacji, rozczarowana i niepocieszona idę dalej.
Zwiedzam jeszcze całkiem ładną
ruską cerkiew, gdzie zresztą spotykam Rosjan - tych samych, którzy wieźli mnie
dwa dni wcześniej w bagażniku.
Do ponoć też niebrzydkiego meczetu iść mi się
już nie chce, szwendam się tylko chwilę po bazarze, kupując m.in. antybiotyk (tak, tak, tu można kupić co się tylko chce bez recepty
– Kirgizi wychodzą ze słusznego skądinąd założenia, że skoro wiesz, co może Ci
pomóc, to po co tracić czas na wizytę u lekarza) i udaję się na dworzec. Bo w
Karakole jest nie tylko kawiarnia, ale też dworzec z prawdziwego zdarzenia, a w
nim okienka biletowe, a przy okienkach dumne matrony o pulchnych palcach, które nad wyraz sprawnie
przewracają …koraliki liczydła. No tak. Może i znają tu espresso, może i mają
dworzec, ale najwyraźniej wieści o elektronicznych kasach, czy choćby kalkulatorach, jeszcze do nich nie dotarły. Odbieram
kartonowy bilecik i czekam na marszrutkę, z którą planuję zrobić rundkę po
północnej części słynnego jeziora. A właściwie marszrutka już stoi, ale kiedy
ruszy nikt nie wie, z kierowcą włącznie. Bo dworzec jest, ale nie tylko kas
brakuje, rozkładu także nie ma. A w każdym razie nikt go nie przestrzega. „Jak
będzie pełno, to pojedziemy” – burczy zapytany przeze mnie kierowca. Nic
nowego, słyszałam to już wiele razy, nie tylko w Kirgistanie. Więc czekam
cierpliwie, bo niecierpliwość, o czym też doskonale wiem, nic tu nie pomoże. Przy okazji tłumaczę kierowcy, gdzie ma mnie
wysadzić. Jest naprawdę zdziwiony.
- "Po co tam jechać ? – pyta
- Przecież tam nic nie ma. Zostawiłaś
tam coś?"
- "Nie, dlaczego? Ale jezioro
jest?"
- "No jest".
Skoro jezioro jest, to więcej mi
nie trzeba. Tłumy wczasowiczów, fotki z orłami i inne pseudoatrakcje tych
resortów mnie nie kręcą – wystarczy mi ogląd z okna busika. Planuję spędzić
ostatnią noc nad Issyk-kulem, jak najbliżej Bałykczy, w której już byłam, a
jutro udać się dalej, w kierunku całkiem innego górskiego jeziora Songkul.
Droga trwa ponad 3 godziny i
prowadzi wzdłuż domów o dość jednolicie białych elewacjach z niebieskimi
okiennicami. Ale za to z jednej strony rozpościera się morze, z drugiej zaś majaczą
góry, więc i tak jest na co patrzeć. Znać, że to już inne klimaty niż na
południu, choć tej bijącej w oczy komercji, o której tak wiele czytałam, z
okien marszrutki akurat nie widzę. Nawet w Czołponacie jest spokojnie – pewnie
wszystkie „atrakcje” kumulują się w okolicy jeziora.
Wysiadam stację przed Bałykczy, w jakiejś wyjątkowo sennej wiosce. Wokół ani żywego ducha, ani obiecanego jeziora. W końcu
widzę na ganku jakiejś chatki opatuloną skrzętnie babuleńkę (a z nieba, dodam,
leje się nieziemski skwar), więc pytam ją, czy aby na pewno jest tu jezioro. "Da,
da, jezioro jest – odpowiada kobiecina, wskazując ręką drogę za płotem - Ja
tam nigdy nie byłam, ale młodzi chodzą, znaczy jest". "A daleko to jezioro? - dopytuję,
zupełnie bez sensu - Nie, niedaleko" - odpowiada jednak z przekonaniem babina, a
ja, jak ta głupia, ruszam we wskazanym kierunku. No i droga faktycznie jest,
ale po ok. 15 minutach marszu się urywa, zamieniając się w jakąś gliniastą
ścieżkę. Jezioro też widać, tylko w cholerę daleko. Grzęznę jednak dalej w tym
błotnistym czymś, przedzierając się przez łany coraz gęstszego i sięgającego mi
wyżej pasa zboża. Nie wiem, jak ci młodzi chodzą, ale raczej nie tędy, a w
każdym razie nie ostatniego lata.
Po godzinie mój cel kompletnie znika
z oczu, w przeciwieństwie do chaszczy, które wydają się ciągnąć w
nieskończoność. Perspektywa buszującej w zbożu, już sama w sobie mało
atrakcyjna, podoba mi się jeszcze mniej, gdy słyszę coraz bliższe odgłosy
nadchodzącej burzy. Znajduję jakąś ścieżkę prowadzącą w bok i ruszam w kierunku
majaczącego w oddali domu. Zaczyna padać, ale po kwadransie jestem na miejscu.
Na
ganku siedzą 2 kobiety, na oko matka z córką. Pytam o jezioro, choć serdecznie
mam już dość tej włóczęgi z plecakiem. Okazuje się, że dopiero stamtąd prowadzi
właściwa ścieżka, nie trzeba się nawet specjalnie przez nic przedzierać. Idę
więc, w towarzystwie młodszej z kobiet, dla której moja obecność jest wyraźnie
atrakcją dnia. Gulnur ma 20 lat i mieszka na tym odludziu z matką, swoim rocznym
synkiem, bratem, jego żoną i dwójką ich dzieci. Do jeziora dochodzimy po
niespełna półgodzinie. "Uważaj na wilki - rzuca mi na odchodnym - Ja tu z naszą
krową przychodzę, to je czasem widuję. Ale jak się zamkniesz w namiocie, to
powinno być bezpiecznie”. No tak, dzięki za pocieszenie. Co prawda podobne
ostrzeżenia słyszałam już wielokrotnie, nigdy jednak nie brałam ich na
poważnie. Teraz jednak serio zaczynam się bać. „W razie czego przychodź do nas
w gości” – dodaje ze śmiechem dziewczyna, widząc moją z całą pewnością nietęgą minę.
Wokół żywej duszy, nie licząc
chmary komarów i lisa, który pojawia się nagle bóg wie skąd, omal nie przyprawiając
mnie o palpitację serca. Nie pada już, ale nad jeziorem wiszą groźne chmury,
wieje też jakoś nieprzyjemnie. Ze strachu, wiem to na pewno, i tak nie zasnę.
Woda na kąpiel za zimna, co więc tu robić? Samo miejsce też nie jest szczególnie
urokliwe. A niech tam! Jem w pośpiechu lepioszkę z serem i …wracam do chatki.
Kobiety nadal siedzą na ganku, witając mnie z rozumiejącym uśmiechem. "Zachadzijcie" - woła życzliwie starsza z nich.
c.d.n.
c.d.n.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTo chyba komentarz nie do tego posta:) Zerknij na mój drugi blog, kulinarny - lody bez cukru i tłuszczu niebędace zupą sa jak najbardziej możliwe - wystarczą banany mrożone i dowolne świeże lub mrożone owoce. I blender z funkcją kruszenia lodu. Wychodzą pyszne i kremowe.https://zdrowozakrecona.blogspot.com/2015/09/dwuskadnikowe-lody-z-masem-orzechowym.html
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń