O porwaniach kobiet w Kirgistanie i trudzie ich życia na wsi, czyli mój ostatni dzień nad jeziorem Issyk-kul

Kirgizi, zwłaszcza na wsiach, nie pławią się w luksusach, żyją niezwykle skromnie – bez podstawowych dla nas umilaczy czasu w rodzaju elektroniki, książek czy zabawek, właściwie też bez mebli, nie licząc skrzyni z ręcznie wyszywanymi patchowrkowymi kołdrami, materacami i chustami (otrzymywanymi zwykle w posagu), dywanu na ścianie oraz kredensu w kuchni. A jednak gościnność i hojność są tu wręcz odwrotnie proporcjonalne do posiadanych bogactw. I towarzyszy im zdecydowanie większa radość z tego co mają, choć z naszej perspektywy mogłoby się wydawać, że nie mają nic.
Przez te 10 dni zdążyłam się już przyzwyczaić do rustykalnych wnętrz, braku wygód choćby w postaci normalnej (a często jakiejkolwiek) łazienki, do spania na podłodze i jedzenia twardego jak kamień chleba. Stać mnie było zresztą na hostel, chciałam jednak poznać życie autochtonów, doświadczyć go odrobinę na własnej skórze, a nie tylko oglądać z bezpiecznych turystycznych pozycji.


Gdy więc poznana chwilę wcześniej Gulnur oferuje mi gościnę w swoim domu, szybko rezygnuję z planowanej nocy nad Issyk-kulem i skwapliwie korzystam z zaproszenia. Tym bardziej, że alternatywą miałby być namiot, w którym jakoś nie nigdy nie umiałam zasnąć. A tym razem owa wizja jest o tyle nieatrakcyjna, że byłabym jedyną żywą (nie licząc wilków i innych „słodkich” zwierzaków) istotą nad jeziorem. Wyobraźnia w takich chwilach wchodzi na ogół w nieznane dotąd rejestry, podsyłając wszelakie mrożące krew w żyłach obrazy.



Warunki bytowe i sanitarne, w jakich żyje rodzina Gulnur  - pozbawiona nawet zimnej wody i prądu, - są jednak dla mnie sporym zaskoczeniem. Kobiety gotują nad paleniskiem, a herbatę, nieodłączną przy każdej właściwie okazji, robią przed chałupą - w pięknym, starym samowarze, jakby żywcem wyjętym z powieści Dostojewskiego. W sieni, służącej im za kuchnię, aż czarno od much, które w najlepsze żywią się rozłożonym na stole pożywieniem.




Nic nie dają moje próby delikatnego wykręcenia się od wspólnego posiłku. Wiem zresztą, że nie leży w dobrym tonie nie jeść, gdy się przychodzi z wizytą. Kirgizi zawsze, nawet jeśli ktoś wpada tylko na chwilę, nakrywają do stołu, robią czaj, wyciągają chleb, który łamią i rozrzucają między talerzami, wystawiają ser, masło, dżemy – wszelkie dobro, które sami przygotowali. Tu jest nim czerstwa lepioszka, rodzaj twarogu zrobionego z kumysu i resztki kolacji w postaci częściowo zaschniętego makaronu z cebulą i ziemniakami. Z „opresji” ratuje mnie na szczęście Gulnur, proponując wspólne wyjście na dyskotekę. Nie żebym była amatorką takich imprez, ale wszystko jest lepsze od siedzenia przy tym stole. Dziewczyna szybko przebiera się w strój „wyjściowy” i chwile później przemierzamy okoliczne chaszcze, udając się do łagru, czyli wioskowego domu kultury, oddalonego co najmniej 2 kilometry od tej chaty. Ale jest to też doskonała okazja, by porozmawiać, a właściwie wysłuchać opowieści mojej towarzyszki.

Gulnur ma niespełna 20 lat, jest piękna (niestety nie zgoziła się na zdjęcie), choć swoją chłopięcą sylwetką i ostrzyżonymi na jeża włosami zdecydowanie odbiega wyglądem od tutejszych kobiet. Jej historia, przejmująca i dla nas może niepojęta, w Kirgistanie nie należy jednak do wyjątkowych. Jako 16-latka Gulnur padła ofiarą matrymonialnego porwania, czyli tzw. ała-kaczu (ala-kachuu - dosł. łap i uciekaj). Ów niechlubny i jakże mało romantyczny zwyczaj wywodzi się z okresu ZSRR, choć kirgiscy panowie lubią powoływać się na tradycję z czasów koczowniczych, ponoć zapisaną w Manasie (ichniej Biblii). Dziś spotykany zdecydowanie rzadziej niż kiedyś (oficjalnie zakazany, ale kara grzywny kosztuje mniej niż kupno kozy), zwyczaj ów wciąż jednak nie traci na popularności na wsi, gdzie mężczyźni, zwłaszcza w związku z emancypacją kobiet i ich masową migracją na studia do miasta, mają coraz mniejszą szansę na godny ożenek.
Schemat jest na ogół podobny – wybranka, bez względu na aktualne miejsce zamieszkania typowana na ogół wśród mieszkańców danej społeczności, zostaje porwana przy pomocy kolegów i rodziny przyszłego pana młodego, a następnie siłą doprowadzona do jego domu. Tu następuje moment nagabywania i przekonywania, choć w izbie obok często trwają już przygotowania do weselnej uczty. Leją się przy tym zwykle, i to dość obficie, łzy, ale nikt na nie nie zważa, a już najmniej mężczyźni – uznając je za rodzaj "narodowej tradycji".
Jak to możliwe, ktoś mógłby zapytać, że większość porwanych kobiet ostatecznie pozwala, by babka młodego ozdobiła ich głowę białą chustą - oznaką zgody na ślub, często zawierany w trybie natychmiastowym? W końcu na ogół przyszli małżonkowie nie są obiektami westchnień tych młodych dziewczyn, niekiedy w ogóle ich nie znają, lub znają tylko przelotnie?
Jak mi wyjasniono, decydujacą rolę odgrywa presja rodziny. W porwanie na ogół zaangażowani są rodzice przyszłej panny młodej, którzy czasem o całej akcji wiedzą wcześniej. Inne kobiety – zwłaszcza te, które trafiły nie najgorzej - też są znaczącym argumentem – w końcu i one kiedyś zostały porwane, też płakały, a teraz żyje im się godnie, mają dzieci i nie żałują swego wyboru. Zmęczone płaczem i naciskami dziewczyny ulegają więc, licząc, że także im jakoś  się ułoży. Zresztą, porwana i nieożeniona kobieta uważana jest za felerną, a już szczególne, jeśli straci cnotę (a porwaniom nierzadko towarzysza gwałty). Żadna rodzina nie życzy sobie przecież takiego skandalu. A i dla facetów sukces ała-kaczu jest ogromnie ważny - skuteczne porwanie oznacza bowiem potwierdzenie ich męskości i zaradności.

Presja rodziny zaważyła też na decyzji Gulnur. Zwłaszcza matka nalegała na ślub – nigdy jej się nie przelewało, a za wydanie córki dostała pieniądze (tzw. kałym, a więc, mówiąc otwarcie, okup) i krowę, która do tej pory im służy. Gulnur jednak nie miała szczęścia. Mąż okazał się gburem i nierobem. Całymi dniami gdzieś się włóczył, bawił, gdy ona ciężko pracowała, a kiedy wracał, kazał się obsługiwać niczym król, a ją traktował jak najgorsze popychadło. W końcu nie wytrzymała i poprosiła o rozwód. Wróciła z półrocznym wówczas synem do matki, gdyż zgodnie z tutejszym zwyczajem cały majątek należy do męża. Ów zaś ani razu ich nie odwiedził, synem się nie interesuje, alimentów nie płaci - ich egzekwowanie w tym kraju graniczy z cudem i w przeciwieństwie do ślubu czy rozwodu ogrom biurokracji na ogół zniechęca zainteresowanych.  Gulnur już męża nie szuka, boi się, że znów mogłoby się nie udać.
Docieramy w końcu na dyskotekę, która - jak się okazuje – skierowana do dzieci i poprzedzają ją konkursy na odgrywanie ruskich bajek. Wszyscy tu zresztą mówią po rosyjsku, bo też większość wioski stanowią Rosjanie, którzy nierzadko słabo znają kirgiski. Po części oficjalnej zaczyna się zabawa – salę oświetla jeden nieśmiało migoczący się reflektor, wspomagany przez latarki i telefony komórkowe trzymane przez rodziców. Gulnur nie tańczy, stoi ze mną pod ścianą, patrząc jednak na dzieci z nieukrywaną zazdrością. Zachęcam ją do zabawy, myśląc, że to moja obecność działa tak onieśmielająco. Jak mi jednak potem wyjaśnia, nie wolno jej tańczyć. Jako rozwódka nie ma prawa do takich uciech. Brat bacznie tego pilnuje, a złośliwi sąsiedzi na pewno zaraz by mu donieśli, woli więc nie ryzykować. Mimo to przychodzi tu codziennie – patrzenie, jak inni się bawią, to jej jedyna rozrywka. Poza tym jest tylko praca w domu i przy krowach. „Wszystko co mamy, to te 3 krowy i parę jabłek w sadzie. Brat też nie pomaga, jest taki sam jak mąż, tylko by się bawił i odpoczywał. Do kina sobie jeździ, bo ma samochód. A my pracujemy. Ale taki już nasz los, nas kobiet, co możemy zrobić? Ważne, że trzymamy się razem, i że jestem z synem”. Pytam się Gulnur, czy nie myślała nigdy o wyrwaniu się stąd, o wyjeździe do miasta? „No ja bym bardzo chciała do miasta – odpowiada i dodaje, spoglądając na mnie znacząco - Tylko kto się będzie krowami zajmował? Brat?”

Brata zresztą zdążę przelotnie poznać, kiedy już, grubo po 22, wrócimy do domu. Nie ukrywa nawet swego niezadowolenia z niespodziewanego gościa, wyrzucając moje rzeczy z pokoju, który zwykle zajmuje on z żoną i dwójką ich dzieci. Idę więc spać do izby z oknami bez klamek, wraz z Gulnur, jej matką i synem. Moje wilgotne prześcieradło, podobnie jak poduszka, ostro zalatują moczem. Śpiący obok malec drze się niemal całą noc, uciszany na chwilę słodką herbatą z mlekiem, którą mu bezustannie podtyka do ust babcia, nie bacząc na oczywiste skutki takich poczynań. Rano zaczynam rozumieć, skąd w domu tyle much. Ale nikt tu na to nie zważa, malec leży dziwnie spokojny w pierścieniu swych odchodów, a Gulnur tymczasem kończy wczorajszy makaron, beznamiętnie wyławiając z niego zdechłe owady.
 

Tym razem na szczęście nie muszę uciekać się do wykrętów, zbawienie przychodzi bowiem w postaci sąsiadki, która wpada z wizytą i proponuje, że odprowadzi mnie, wraz ze swoją córką, na drogę do Bałykczy. Kobieta należy do świadków Jehowy, co – ku mojemu zaskoczeniu – nie jest wcale w muzułmańskim na ogół Kirgistanie taką rzadkością. Kaznodziejska przemowa sąsiadki też niczym się nie różni od retoryki znanej choćby z naszej „Strażnicy”, której kirgiski klon zresztą dostaję w prezencie.


W końcu łapię stopo-taxi do Bałykczy i niedługo potem, uboższa o ledwie 50 som, wysiadam na dworcu, skąd opuszczam Issyk-kul, udając się na kolejny etap mojej podróży - magiczne górskie jezioro Song-kul. Ale to będzie już zupełnie inna historia.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz