Ravello, Scala i samotna wyprawa wąwozem do Furore

Zwiedzając wybrzeże Amalfi trzeba, co oczywiste, pojechać do Ravello – opisywanego w naszym ilustrowanym przewodniku (tytułu z litości nie podam) w największych superlatywach.  Ponieważ jednak autor tegoż nie uznał za istotne choćby napomknąć o tak przecież urokliwym Atrani, podchodziliśmy do jego opisu z rezerwą, obawiając się kolejnej typowo turystycznej atrakcji. Niewątpliwie Ravello nie może narzekać na brak turystycznej gawiedzi, trzeba jednak przyznać, że nie pozbawia go to wcale jego uroku. Pięknie położone, z licznymi punktami widokowymi, zacisznymi ogrodami oraz architekturą noszącą wciąż ślady dawnej, średniowiecznej świetności – może urzekać. Nawet ulokowane tu licznie luksusowe hotele, czyniące z miasteczka szykowną przystań dla wybranych, nie burzą tego romantycznego, choć nieprzesłodzonego obrazu.







Poza romańską katedrą z dobrze zachowanym, bogatym w zabytki wnętrzem warto zahaczyć o maleńki, XI-wieczny kościółek Santa Maria a Gradillo z dominującą nad nim dzwonnicą i wyraźnymi śladami mauretańskich i sycylijskich popisów architektonicznych, które w różnym układzie i natężeniu można spotkać w wielu miejscach Ravello.
Dwa kilometry za miasteczkiem leży już mniej urokliwa, choć też godna zobaczenia (głownie ze względu na swoją katedrę) wieś Scala – skąd można wyruszyć na któryś z oznakowanych szlaków. Przewodnik poleca m.in. wierzchołek Il Castello – my jednak zboczyliśmy ze szlaku, chcąc uniknąć kolejnej 2-godzinnej wspinaczki po schodach. Wybraliśmy dłuższy, ale lżejszy spacer wzdłuż położonej na wzgórzu wioski. W końcu nawet trafiliśmy na jakiś szlak, też niespecjalnie skomplikowany, ale za to z pięknymi widokami, który zaprowadził nas do kolejnej wioski. Tam zaś wystarczyło już tylko pokonać tysiące stopni, na szczęście prowadzących w dół, by dostać się do Amalfi. Co też uczyniliśmy, z trudem zdążając na ostatni autobus do naszej bazy.





  


W porównaniu ze Ścieżką Bogów ta wycieczka była właściwie spacerem  - ja w każdym razie nie odczuwałam żadnych oznak zmęczenia. Połówek niestety powrócił ledwo żywy, bo atakowany przez jakieś wirusy czy inne ustrojstwo. Nie było mowy o kontynuowaniu trekkingu następnego, ostatniego już dnia naszej wycieczki. Biedak wygrzebał się co prawda z łóżka i dzielnie poczłapał wraz ze mną na przystanek, poddał się jednak po godzinie oczekiwania na autobus. Ruszyłam więc sama, za cel obrawszy wąwóz  Furore, leżący między Positano a Amalfi. Ponieważ jednak mój szlak zaczynał się tuż przy Szmaragdowej Grocie, po raz kolejny – o ja naiwna! – zaufałam autorowi rzeczonej książki, tracąc  5 euro na 5-minutowy „rejs” łódką po szmaragdowej (jak się dobrze przyjrzeć) wodzie. Przewodnik w kilku językach na zmianę opowiedział nam krótką historię groty, wskazał palcem na kilka zatopionych kiczowatych figurek, chlupnął dwa razy wiosłem, rzucił kilka „ochów” i „achów” (by nikt nie wątpił, z jakim cudem natury ma styczność), a na do widzenia wyraził nadzieję na suty napiwek.  Adekwatnie do zasług otrzymał ode mnie jedynie wzgardliwe spojrzenie, inni byli jednak bardziej hojni, nie szczędząc grosza i uśmiechów natrętnemu „Charonowi”. No cóż, co kto lubi. Ja zdecydowanie wolę dziewicze tereny i brak zadowolonych turystów dookoła. Ale nie mogę narzekać, przez resztę dnia udało mi się już nie spotkać ani jednego.


Droga na wąwóz prowadziła wpierw  stromymi schodami w górę (cóż za niespodzianka!) do sennej, pachnącej cytrusami wsi San Michele. Potem było już prosto i przyjemnie. Zwłaszcza w samym wąwozie, gdzie absolutną ciszę natury zakłócał jedynie szelest czmychających w popłochu jaszczurek. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach zgniłych owoców, głownie fig, o które co chwila się potykałam. Na szczęście na parę jadalnych jeszcze, choć bardzo dojrzałych, też udało mi się trafić.







Wąwóz prowadził do osady  położonej w malowniczym wiekowym fiordzie – wspomnianego Furore. To jedyne miejsce, gdzie trafiają turyści – nikt tam się jednak nie zapuszcza wąwozem, wygodne mieszczuchy parkują przy moście i schodzą te parę schodów w dół, by podziwiać widok, jaki roztacza się z plaży. Ale i tu nie napotkałam dzikich tłumów, raptem kilka osób grzejących się w upiornym tego dnia słońcu. Pogrzałam się i ja przez parę chwil, po czym ruszyłam dalej – kierując się już w stronę Praiano, skąd wróciłam do domu. Ale zanim dotarłam na przystanek, zafundowałam sobie krótką sjestę na tamtejszej plaży, podziwiając widok zachodzącego słońca w towarzystwie małego Peroni.







To był wyjątkowy dzień, zupełnie inny niż poprzednie, bo spędzony samotnie. Takie wyprawy mają swe oczywiste wady i zalety – dla mnie jednak zdecydowanie więcej zalet. Z rozmarzeniem zaczęłam wówczas wspominać moją gruzińską przygodę i zrozumiałam, że to nie był jednorazowy „wyskok”. Lubię podróże rodzinne, lubię wypady z Ukochanym i przyjaciółmi. Ale samotna wyprawa to zupełnie inny stopień wtajemniczenia, pozwalający – zaryzykuję tę odrobinę patosu – dotknąć tego, co zwie się istotą podróżowania. Bo to podróż w dwóch kierunkach, z których ten wewnętrzny, pozwalający lepiej poznać samą siebie, wydaje się być wartością nie do przecenienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz