O wędrówce we mgle, strachu i ruskiej propagandzie. Chamar Daban i Pik Czerskiego, czyli Syberia w pojedynkę cz. 7


"Góry zdrzemnęły się na moim czole" (E. Cioran)

Myślałam, że dojadę do Sludianki wczesnym rankiem, jednak tym razem złapanie stopa okazało się być zadaniem nieco trudniejszym. W końcu zatrzymała się młoda kobieta, która wcześniej co prawda nie zareagowała na moje machanie, ale zawróciła uznawszy, że w tym miejscu stojąc, jestem właściwie bez szans. Ostatecznie w Sludiance byłam dopiero przed 11. Zostawiłam część rzeczy u znajomego Uzbeka, a ów był tak miły, że zawiózł mnie jeszcze pod bramę tutejszego GOPR-u, dzięki czemu zaoszczędziłam jakieś 3 km bezsensownej wędrówki. Moim celem była turbaza ulokowana nieopodal stacji meteorologicznej, skąd rano chciałam wyruszyć na Pik Czerskiego. Przejście tych niespełna 18 kilometrów zajęło mi ok. 5 godzin, z przerwą na posiłek i piwo w turbazie mniej więcej w połowie drogi. Sama trasa do trudnych nie należała, g'woli ścisłości była wręcz banalnie prosta, raczej spacerowa niż wysokogórska, jednak męcząca z uwagi na odległość i monotonne, choć niebrzydkie, krajobrazy.






Zanim, jak inni turyści, udałam się szukać miejsca w turbazie, zawitałam w meteostacji, prowadzonej przez 60-letniego Wasyla - Tatara, którego ojciec został deportowany na Sybir z Krymu. Wasyl, z wykształcenia geolog, po rozpadzie ZSRR stracił pracę w wyuczonym zawodzie i wrócił do miejsca, z którego pochodził, zatrudniając się w ostatniej tego typu stacji meteorologicznej na Syberii. W zamieszkiwanej przezeń "dziupli" chwilowo stacjonował również jego dawny znajomy, emerytowany inżynier Wołodia, zdobywca szczytów Elbrusa i wielki miłośnik gór. Tak wielki, że mimo udaru, jaki mu się przytrafił parę lat temu (nota bene w górach), i w efekcie bezwładu jednej ręki i nogi, nadal nie zrezygnował z wędrówek. Nie tylko przeszedł te kilkanaście kilometrów, ale zamierzał ponownie zdobyć pik Czerskiego. 
Tymczasem obaj panowie, nader radzi z mej wizyty, zaproponowali, żebym została z nimi, oferując mi mały, acz samodzielny pokoik za ledwie 300 rubli. Zgodziłam się bez wahania, zawsze wolę towarzystwo autochtonów od międzynarodowego gwaru turystycznej gawiedzi biwakującej przy ogniskach. Meteorolog niestety nie miał dla mnie dobrych wieści. Prognozy nie pozostawiały złudzeń - nocą miał spaść ulewny deszcz, a kolejnego dnia była szansa na co najwyżej niewielką poprawę aury. Cóż mogłam zrobić? Wracać z powrotem? Na zdobywanie szczytu tego dnia nie miałam już czasu ni siły. Po krótkim spacerze po okolicy postanawiałam zatem spędzić wieczór w towarzystwie dwóch starszych panów.
Rozmawiamy wiele godzin, a właściwie głównie mówi Wołodia, Wasyl czasem nieśmiało coś dorzuca lub, z jeszcze większą nieśmiałością i marnym skutkiem, próbuje z przyjacielem polemizować. Ja czasem zadaję pytania, głównie jednak kiwam głową. Mój rosyjski na zaawansowaną dyskusję zdecydowanie nie pozwala - inna sprawa, że niezwykle gadatliwy inżynier jest jednocześnie święcie przekonany o własnej racji i jakakolwiek dyskusja w tym przypadku szybko zamieniłaby się w kłótnię. Wołodia z równą pasją lubi opowiadać o swych górskich przygodach, co o polityce - zwłaszcza temat "amerykańskiego potwora", który czai się na Wielką Rosję, chcąc ją perfidnie podzielić i w konsekwencji zniszczyć, powraca jak bumerang. "To Amerykanie - przekonuje inżynier - odpowiadają za zajęcie Krymu (który przecież od zawsze był rosyjski, więc się Rosji należał), bo chcieli mieć tam swoją bazę. Odpowiadają też za wojnę z Czeczenią, bo wysłali tam muzułmańskich bandziorów. Ale też za Gruzję, za Syrię.... A Rosjanie? W ich rdzennym zwyczaju leży pomagać innym - dlatego pomogli Abchazom, Syryjczykom, czy ....Polakom podczas wojny i tuż po niej (sic!)". Wołodia oczywiście świadom jest rosyjskiej, a zwłaszcza niegdyś radzieckiej propagandy, uważa jednak, że także dekomunizacja i rusofobia to przede wszystkim efekty burżujskiej, zwłaszcza zaś amerykańskiej propagandy, której tak wyraźnie uległa choćby, podporządkowana Ameryce, Polska. Putina nie wychwala, twierdzi jednak, że to dobry polityk, bo pilnuje granic i bezpieczeństwa Rosji, a to w końcu sprawa najważniejsza. Wołodia jest przekonany, że gdyby nie Putin, Amerykanie już dawno wypowiedzieliby jego krajowi wojnę. Widmo wojny nadal go jednak straszy: "Faszystów i nacjonalistów ciągle przybywa - dodaje w sumie nie bez racji - u was też. I ta nienawiść do obcych, te hasła o czystości narodowej?! To zgubi Europę" - prorokuje inżynier. "Rosja jest wielka i silna i my kochamy nasz kraj, ale nie jesteśmy nacjonalistami. Spójrz tylko na Sybir - wszyscy tu razem żyjemy: Tatarzy, Rosjanie, Polacy, Chachły [tak, nie bez pogardy, nazywają Rosjanie Ukraińców], Uzbeki, o Buriatach, Ewenkach i innych "aborygenach" nie wspominając. A Chachły? Im się nagle czysta i wielka Ukraina zamarzyła - twierdzą, że to oni wykopali Morze Czarne i wynaleźli łacinę - biedni ludzie bez historii i tradycji...".
Na szczęście oprócz polityki, co do której nie zawsze mamy zgodną wizję, rozmawiamy też o górach i o Syberii - panowie częstują mnie przysmakami domowymi (w tym, jakże by inaczej, samogonem) i pokazują zdjęcia Chamar Daban zrobione późną wiosną, kiedy Bajkał wciąż jeszcze skuty jest lodem, a budynki stacji przykrywa wielka koperta śniegu. Po raz kolejny zapragnęłam przyjechać tu raz jeszcze, może w marcu? Póki co jednak chciałam zdobyć Pik Czerskiego latem, a wszystko wskazywało na to, że plan ów może się nie ziścić. 
Rano przywitał nas pochmurny, deszczowy dzień. Padało do południa, więc chcąc nie chcąc, byłam skazana na towarzystwo mych sąsiadów. Z okna bazy widziałam coraz liczniej uchodzących ze szlaku turystów. O 14 postanowiłam jednak zaryzykować i udać się na szczyt. W turbazie nie było już żadnego namiotu. Wszyscy skapitulowali, w tym Ci, którzy, tak jak ja, przyszli tu wczoraj wieczorem. Mimo to poszłam. Nie padało już od dwóch godzina, ale chmury wciąż wisiały dość nisko. Zgodnie z przewidywaniami, na pewnej wysokości nie było już kompletnie nic widać, tj. widoczność spadała do jakiegoś metra, może półtora.


Tu widoczność spadła do maksymalnie 1 metra

Otaczała mnie kompletna pustka. Wrażenie niesamowite, czułam się, jakbym była w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Ale potem przypomniał sobie opowieści o niedźwiedziach - i czar prysnął. Poprzedniego dnia, czyli dokładnie tego, w którym zawitałam w bazie, Wasyla odwiedziły jeszcze dwie inne turystki. Wyruszyły ze Sludianki wczesnym rankiem, i trzy kilometry przed metą spotkały niedźwiedzia. Wypłoszyły go gwizdkiem, gwizdały zresztą na wszelki wypadek aż do samej bazy. Bez sensu, ale w sumie trudno im się dziwić. "Nie bój się - próbował mnie wówczas pocieszać opowiadający tę historię meteorolog - one tu rzadko wychodzą, bo tu dużo turystów. Te dziewczyny wybrały się bardzo wcześnie, kiedy nikt inny jeszcze nie chodzi, stąd taka niespodzianka". No dobra, tylko jak mnie to miało pocieszyć, kiedy szłam na szczyt kompletnie sama i do tego w totalnej pustce? Wyobraziłam sobie, jak nagle z tej mgły wyłania się potężna sylwetka misia... Tak się nakręciłam tym strachem, że chwilę później zamarłam z przerażenia, słysząc dziwne pomruki. Wystraszyłam się burczenia we własnym brzuchu! Absurd tej sytuacji nieco mnie otrzeźwił, postanowiłam więc nie dać się sparaliżować głupim lękom i dziarsko ruszyłam do przodu. Gdy jednak chwilę później zza tumanów ujrzałam zarys sylwetki, wrzasnęłam z przerażenia. Ale to nie był niedźwiedź, to dwoje turystów z psem - też wybrali się na szczyt mimo niepogody, w połowie szlaku dali jednak za wygraną. "Nie idź tam, to szaleństwo - przekonywali mnie, kiedy już doszłam do siebie - nic tam nie widać, jeszcze gorzej niż tu". Ja jednak poszłam, trochę z głupoty, trochę z naiwnej wiary, że może się poprawi, trochę z ambicji, ale przede wszystkim dlatego, że wędrowałam wczoraj cały dzień, żeby zdobyć szczyt, a nie oglądać widoki. Piękny widok fajna rzecz, jednak liczy się droga, trud wędrówki i wreszcie, last but not least, zdobycie szczytu. Przyjemność zmysłowa to taki bonus, ale nagrodą jest postawienie nogi na szczycie. Tak to sobie tłumaczyłam, licząc jednak w duchu, że nie stanę się bonusem dla żadnego niedźwiadka...
Dochodząc do najtrudniejszego momentu trasy, tj. przełęczy, na którą prowadzi droga po stromych skalnych zboczach, trochę jednak zwątpiłam. Przejście w gruncie rzeczy nie było tak trudne, na jakie wyglądało, liny znacząco ułatwiały sprawę. Chodziło raczej o pokonanie bariery psychologicznej, a z tą trudniej sobie poradzić, jeśli masz świadomość, że nikt Ci nie pomoże, ani nawet, w razie najgorszego, nie zobaczy, że spadasz. Łaskawe niebiosa postanowiły jednak wynagrodzić mój trud, upór i samozaparcie i ofiarowały mi dodatkowy impuls do dalszej wędrówki. Oto bowiem przed mymi oczami, już przyzwyczajonymi do kompletnej szarości, nagle zaczęły rozstępować się tumany mgły, tworząc miejsce spektakularnym zaiste widokom. Zanim doszłam na szczyt, niebo było już niemal krystalicznie niebieskie, a słońce raziło wprost swą niezwykłą mocą. I za to choćby warto kochać góry.
Magiczne rozejście się tumanów


Tylko ja i szczyt :)



Być samej na szczycie, na co dzień raczej obleganym - cudowna sprawa! I ta cisza, której słuchanie wprost zaprasza do medytacji...
Spędziłam tam dobre pół godziny, podziwiając niebywałe piękno przyrody i rozmyślając, co dalej. Uznałam ostatecznie, że skoro pogoda okazała mi swą łaskawość,  nie ma sensu wracać po śladach i zeszłam do widocznego doskonale ze szczytu jeziora Serce. Zejście nie należało do najłatwiejszych (po raz kolejny przekonałam się o słuszności zabrania ze sobą kijka trekkingowego), ścieżka też co chwila wiodła donikąd (tj. w przepaść) i trzeba było wdrapywać się kilka metrów i szukać innej, bocznej. Potem było jeszcze gorzej - słabo uczęszczany szlak przy jeziorze, a dalej idący okrężną drogą do przełęczy, gubił się co chwila w gąszczach, momentami prowadząc przez bagniste tereny, rzeczki, przez które trzeba było przeskakiwać, rozwalone na drodze pnie drzew i tym podobne atrakcje. Ostatecznie  wszystkie przeszkody pokonałam i... przegapiłam zejście do meteostacji. No cóż, nie byłabym sobą, gdybym się choć raz nie zgubiła. Gorzej, że się zorientowałam dopiero, jak wpadłam po kolana w bagno. Uratowana przez młodych Rosjan, którzy pomogli mi odnaleźć drogę i przetransportowali przez rzekę, w końcu, już ładnie po zmroku, dotarłam do stacji. Wasyla spotkałam przed domem, gdy właśnie z pełnym ekwipunkiem wychodził na poszukiwanie niefrasobliwej turystki z Polski. 





Tym razem nie było opowieści do rana. Po kieliszku samogonu "na dobry sen" udaliśmy się do swych łóżek. Kolejnego dnia, jeszcze przed 6 rano, Wołodia miał wyruszyć na szczyt (wejście i zejście z jego bezwładną nogą zajmie mu ok. 12 godzin), a ja chciałam wrócić do Sludianki, by stamtąd udać się do Portu Bajkał i zakończyć moją syberyjską przygodę wycieczką po zabytkowej trasie kolei krugobajkalskiej.






1 komentarz: