Magiczny Badak: najpiękniejsze jezioro Uzbekistanu, o którym nikt nie wie, spotkanie z dzikiem i skarbnica gościnności, czyli Uzbekistan w pojedynkę cz. 2

Turyści przyjeżdżający do Uzbekistanu celują raczej w odwiedzaniu, bezapelacyjnie godnych uwagi, zabytków architektury. Niektórym udaje się jeszcze zahaczyć o Nukus i zorganizować wycieczkę na dawne Morze Aralskie. Tylko nieliczni, stacjonując w Taszkiencie, decydują się na jednodniowy na ogół wypad w góry, odwiedzając znany niegdyś kurort Chimgan lub – zdecydowanie rzadziej – próbując zdobyć szczyt o tej samej nazwie. Miłośnicy turystyki górskiej wybierają w Azji Centralnej raczej Kirgistan czy Tadżykistan, kraje oferujące wiele wymagających tras nierzadko dostępnych tylko prawdziwym alpinistom. Tymczasem niewielkie stosunkowo pasmo Tien Szanu może z powodzeniem stanowić alternatywę dla mniej wprawionych piechurów - najwyższy szczyt osiąga tu ledwie 3400 m, co przy tadżyckich 6-tysiącznikach wydaje się nieledwie rozgrzewką. Mniejsza wysokość i – wydawałoby się – większa dostępność nie sprawiają jednak, że roi się tu od turystów. Owszem, przybywa ich w ostatnich latach coraz więcej, są to jednak na ogół zorganizowane wycieczki nad jezioro Charvak tudzież „zdobywanie” szczytów z pomocą kolejki linowej, reliktu z czasów radzieckich, który z uwagi na stan zachowania i poziom jest tu nie lada atrakcją dla ludzi o mocnych nerwach. Samopas chodzą nieliczni, przed czym zresztą przestrzega np. Lonely Planet. Przestrzega, bo brak oznakowanych szlaków, rzekoma konieczność posiadania zezwolenia na trekking dłuższy niż jednodniowy, ryzyko nielegalnego przekroczenia granicy z Kirgistanem i wreszcie obecność dzikiej zwierzyny w wyższych partiach gór nie pozwalają autorom przewodników czynić inaczej. Przeszukiwałam wytrwale polski i anglojęzyczny Internet, szukając szaleńców, którzy jednak poszli w jakieś mniej znane miejsca. Nic jednak nie znalazłam. Są, owszem, opisy pełnych zachwytu wycieczek, ale wyłącznie takich z przewodnikiem i wynajętym autem. Jedna z ekskursji zrobiła na mnie szczególne wrażenie, nie sama wycieczka właściwie, a jej cel, tj. jezioro Badak, położone kilkadziesiąt kilometrów od Chimganu, wśród gór Pskom, niebezpiecznie graniczących z Kirgistanem. Urzeczona widokiem postanowiłam za wszelką cenę tam pojechać, mimo braku mapy i dokładnego opisu trasy. Miałam jedynie nawigację turystyczną, którą mój ukochany sprezentował mi właśnie na urodziny. Pozostało tylko dostać się jak najbliżej szlaku. Plan był dość mglisty, ale w takich sytuacjach chodzi przecież o to, żeby wyjechać, określić pierwszy cel i liczyć, że jakoś to będzie. I zwykle bywa, i to całkiem nie najgorzej.
Zaczęłam od tego, by na jednej z krańcowych stacji metra w Taszkiencie namierzyć marszrutkę do Gazalkent, miasteczka strategicznego, skąd miałam nadzieję znaleźć transport w okolice jeziora. Póki co z trudem wyzwoliłam się od wianuszka natrętnie nagabujących taksówkarzy, próbujących mi wmówić, że marszrutek nie ma, bo wolno im jeździć tylko po mieście (sic!) albo że ceny tych marszrutek (których przecież nie ma) są prawie tak wysokie jak taksówka, więc byłoby niedorzecznością nie skorzystać z ich oferty. Na szczęście wiem od dawna, że taksówkarz to niemal w każdym kraju, a na Wschodzie na pewno, specjalny gatunek człowieka, i że bez względu na wszystko nie należy mu ufać, a tym bardziej wierzyć. Nie uległam więc namowom, a chwilę później mogłam się przekonać, że marszrutki naturalnie nie tylko są (odjeżdżają z przeciwległej ulicy), ale też kosztują grosze.
Dojechałam zatem bez problemu do Gazalkent. Na miejscu znów hurtowo oblegli mnie taksówkarze, nikt jednak nie słyszał o jeziorze Badak, ani o wsi Dżudżurek, skąd, jak udało mi się wyczytać z mapy, można zacząć trekking nad jezioro. Któryś w końcu załapał, o jakie miejsce mi chodzi, jechać jednak nie chciał: „Dziewuszka, za daleko, tam droga nie charoszaja, kamieni pełno, trzeba mieć specjalne auto. I to będzie kosztować”. Poszłam wiec dalej, zastanawiając się czy jednak nie odpuścić jeziora i nie pojechać, jak wszyscy, do Chimganu lub nad Charvak.
 „Siestra, a ty kuda? - usłyszałam po chwili. Żywotna staruszka, siedząca w rozklekotanej ładzie uśmiechała się do mnie przyjaźnie, odsłaniając pełen wachlarz złotych zębów. „Badak ozier wy znajecie? - spytałam bez cienia nadziei - „Kanieszna że znajem, wsiadajcie”. No to wsiadłam, trochę nie dowierzając i jej słowom, i maszynie, która miała mnie tam zawieść. Lepszej opcji jednak póki co i tak nie miałam. Jak się okazało, staruszka jechała do sąsiedniej wsi, wioząc cement i inne tego gatunku zakupy na remont domu, a pan za kierownicą był wynajętym, choć możliwe że znajomym, taksówkarzem. Gdy zobaczyłam, że daje mu pieniądze, było jasne, że to raczej shared taxi niż autostop, nie wiedziałam jednak, ile ta przyjemność będzie mnie kosztować. Póki co podjechaliśmy pod dom kobieciny, która rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Pierwej czaj, patom pajedziecie”. Czaj, podany w fantastycznej, urządzonej w typowo uzbeckim stylu altanie ogrodowej, składał się nie tylko z herbaty, ale też z lepioszki, cukierków, owoców (tutejsze arbuzy są wyśmienite) i mięsnej zupy. Sprzedałam fałszywą historyjkę o tym, jak to parę lat temu strasznie się zatrułam mięsem i od tego czasu mam uraz, co inni biesiadnicy (w domu poza mężem staruszki były jeszcze kobiety i spora garstka dzieciaków) przyjęli z niedowierzaniem, ale nie nalegali. Na odchodne dostałam jeszcze worek kryształków cukru i cukierków, no bo bez mięsa niechybnie zasłabnę, i pojechaliśmy dalej. 



Wlokła się ta łada w porywach 20 km na godzinę, charcząc przy tym i dysząc. Co jakiś odmawiała posłuszeństwa, wówczas wodziciel zalewał chłodnicę wodą i jechaliśmy dalej. Po jakiejś godzinie, może 45 minutach, dotarliśmy na miejsce. Sympatyczny, jak się wydawało, dziadek zażądał ode mnie wówczas 10 razy tyle, co wziął od kobiety, czyli jakieś 120 złotych! Za taką kwotę mogłam mieć taksówkę z Taszkientu, powiedziałam więc niepocieszonemu panu, co myślę o takich próbach żerowania na naiwności turystów, wciskając mu na odchodne 50 tysięcy somów, czyli na nasze mniej więcej 20 złociszy i poszłam w góry.


Nie był to trudny szlak, choć 18 kg na plecach robiło swoje (cukier od serdecznej kobieciny zostawiłam przy drodze, może przyda się koniom). Po półtoragodzinnym marszu znalazłam się przy rzece prowadzącej prosto do jeziora. Wyklepana ścieżka momentami się urywała, pozostawał spacer zboczem i przez chaszcze. Gdy wydawało się, że najgorsze mam za sobą, usłyszałam niespodziewane wołanie zza drugiej strony rzeki. „Ty adna?” - Mężczyzna w wojskowych stroju machał do mnie, wyraźnie żądając, bym się udała w jego kierunku.  Ale jak, kurde, przez rzekę? Z gestu faceta zrozumiałam, że nieopodal jest mostek. Poszłam więc dalej i faktycznie był most, a przy nim kolejny gość w wojskowym outficie. „Dokumenty macie?” – zapytał, a gdy odpowiedziałam twierdząco, dorzucił: „A licencja jest?” Jaka licencja na Boga, pomyślałam, pewna, że już po zabawie, karzą mi wracać jak nic do Gazalkent. Widząc moją przerażoną minę, mężczyzna pośpiesznie dodał: „Nie bójcie się, sprawdzimy tylko wasze dane i pójdziecie dalej. Ja pomogę”. Pomoc faktycznie była przydatna, ów mostek bowiem był zaiste hardcorowy, częściowo pozbawiony szczebli, a częściowy i szczebli, i poręczy. 

Dżahangir, ów krzyczący do mnie mężczyzna, okazał się być nie tyle wojskowym, co szefem, a ściślej właścicielem biura zajmującego się wdrożeniem infrastruktury turystycznej w okolicy. Nie miał w sobie jednak nic ze stereotypowego biznesmena. Niski, misiowaty, niezwykle ciepły, traktował pracowników jak kumpli i pracował fizycznie razem z nimi. Nie tylko nie robił mi problemów, ale potraktował jak honorowego gościa. Dowiedziałam się, że jedynie Uzbeków nie puszcza dalej, bo „robią za dużo hałasu i brudzą”, a on chce, by turyści mogli doceniać czystość i dzikość tego miejsca. Pomyślałam sobie, że jak stworzą tu tyle ułatwień, to turyści, owszem, będą przyjeżdżać, ale dzikość i czystość zapewne pozostaną tylko wspomnieniem. Nic jednak nie powiedziałam, bo co mi do tego? Cieszyłam się, że póki co mogę skorzystać z uroków samotnej wędrówki i podziwiać widoki bez żadnych zakłóceń. Do jeziora jednak tego dnia nie doszłam. „To jeszcze 4 godziny, nie zdążysz przed zmrokiem” – ostrzegał mnie kierownik. „Tam niebezpiecznie, niedźwiedzie są i dziki, w zeszłym roku dzik zaatakował turystę i ten ledwie przeżył. To dlatego teraz muszę wszystkich spisywać” – dodał, widząc moją nieprzekonaną minę. „Zostań tu na noc, my wieczorem wyjeżdżamy, wrócimy tu rano, zostawisz swoje rzeczy, pójdziesz w góry i zdążysz wrócić do wsi przed zmrokiem”. Zostałam więc, choć dochodziła dopiero siedemnasta. Wolałam jednak nie ryzykować spotkania ze zwierzyną, która aktywizuje się zwłaszcza nocą i późnym wieczorem.  Nie musiałam nawet rozbijać namiotu, na terenie bazy stała już jurta, mili panowie przygotowali mi tam iście królewskie posłanie, był też prysznic z wodą ogrzewaną na baterię słoneczną. Co więcej, znów zostałam ugoszczona czajem, chlebem i domową śmietaną, a na koniec pracy kierownik wraz ze swoimi pracownikami doprowadzili do altany i jurty prąd. No o takich warunkach na nocleg nawet nie śmiałam marzyć. Ja to jednak mam szczęście.



Dżahangir nie pojechał jednak wraz ze swoimi pracownikami do bazy, gdzie normalnie stacjonuje (a która, jak się potem okazało, jest jego prywatną daczą, podobnie jak kilkadziesiąt hektarów ziemi dookoła), tylko został ze mną, by mnie chronić przed dzikami. Ja spałam w jurcie po królewsku, on na ławce w śpiworze, zamarzał biedaczyna. Ale wcześniej spędziliśmy kilka godzin na przyjemnej pogawędce, sącząc wyborną whisky (Uzbecy, choć Muzułmanie, mają podejście do alkoholu bliskie ich sąsiadom Kirgizom). Dżahangir chętnie odpowiadał na wszelkie pytania, czy jednak były to szczere odpowiedzi, nie wiem. Przyznał jednak, że w jego kraju nie żyje się zbyt dobrze: pracy nie ma, ludziom nie starcza do pierwszego. Ale jemu się udało, ma dwa domy i 2 firmy, nie licząc biznesu turystycznego, a ostatnio zaczął też miodowy interes w Turcji. Myślał nawet o tym, by na stałe tam wyjechać, choć tak dobrze mu się wiedzie i choć, jak twierdził, reżimu w Uzbekistanie zupełnie nie ma. Chwalił obecnego prezydenta, ale i na temat Karimowa złego słowa nie rzekł. Owszem, mówił, Karimow doradców miał kiepskich, za bardzo ulegali Ruskim, ale on sam był przecież porządny. Zapytałam o masakrę w Andiżanie z 2005 roku, kiedy to wojsko strzelało do demonstrantów wspierających okupowany przez rebeliantów budynek rządowy, w efekcie czego śmierć poniosło kilkaset osób. Sprawa odbiła się szerokim echem też w mediach zachodnich, które oskarżały prezydenta Uzbekistanu o rażące naruszenie praw człowieka. W oczach swoich rodaków Karimow jednak i tym razem znalazł rozgrzeszenie. „Ofiarami - przekonywał mnie żarliwie Dżahangir – byli przecież ekstremiści. Zginęli, ale wraz z nimi zginął w zarodku niepokojąco rozwijający się radykalny islam”. Po raz kolejny mogłam się przekonać, że dla Uzbeków miarą wartości prezydenta jest przede wszystkim skuteczne dbanie o bezpieczeństwo kraju i narodu, choćby za cenę wolności słowa. Choć ta ostatnia, zdaniem mego rozmówcy, też bynajmniej nie jest zagrożona. Internet działa przecież bez zarzutu, żadna cenzura już go nie blokuje. Generalnie pięknie jest jak w raju, tylko czemu w takim razie chce stąd uciekać? Nie chciałam wnikać, najwyraźniej nawet daleko od czyichkolwiek uszu, zwłaszcza zaś wielkiego brata, lepiej utrzymywać fasadę.
Rankiem poszłam w końcu nad jezioro Badak. Dżahangir jeszcze spał, dzielnie znosząc niewygodę swego „łoża”. Drogę, która wedle jego słów miała mi zająć 4-5 godzin, zrobiłam w dwie, dzięki czemu, nieniepokojona przez nikogo, mogłam spędzić więcej czasu na kontemplacji tego cudownego zjawiska przyrody, od którego wprost nie mogłam oderwać oczu. 







Chętnie zostałabym tam do wieczora, ale jeszcze tego samego dnia chciałam pojechać dalej. Sama trasa nad jezioro była w sumie prosta i mało wymagająca, pomijając mrożący krew w żyłach mostek, przez który teraz musiałam przejść (czy raczej przeczołgać) bez niczyjej pomocy, i moment, w którym nagle skończyła się ścieżka, a właściwie nie tyle się skończyła, co nagle szła sobie drugą stroną rzeczki. Przeszłam jakoś zboczem góry, po usypujących się kamieniach do miejsca, w którym dróżka wróciła na właściwą stronę.




Idąc jednak z powrotem przegapiłam ów moment, dzięki czemu musiałam przedzierać się przez wartką rzekę. Na szczęście po drugiej stronie biwakowali trzej faceci i z ich pomocą jakoś przeszłam na drugą stronę. Nie byli to jacyś zbłąkani turyści, lecz goście Dżahangira, którzy co prawda rezydowali w bazie, nie chcieli jednak przegapić okazji spotkania turystki z Polski. I tak oto prysły moje plany na rychły powrót do wsi. Spędziłam wieczór w towarzystwie siedmiu chłopów, będąc dla nich niewątpliwie atrakcją wieczoru. No może na koniec pobiła mnie pewien „jegomość”, który chciał nieproszony wtargnąć na imprezę. Dżahangir nie przesadzał, przestrzegając przed dzikami, tuż po zachodzie słońca jeden z nich pojawił się nagle przy ogrodzeniu, ku przerażeniu moim i uciesze całej reszty. Panowie byli przygotowani, zanim się biedak zorientował w sytuacji, już wisiał w postaci płatów mięsa i kości na drzewie. Po podziale łupów kumple Dżahangira wrócili do Taszkientu, a mnie jego pracownik zabrał do do siebie na wieś, bym rano szybko złapała taksówkę do Gazalkent. 
Uzbekistan to prawdziwa oaza gościnności, choć byliśmy na miejscu dopiero około 23, pani domu bez słowa zabrała się do przywitania niespodziewanego gościa. Pita na podłodze herbata, czerstwy chleb i domowe specjały – bez tego nie można się obejść, nawet jeśli ktoś wpada tylko na chwilę, a godzina, wydawałoby się, niekoniecznie skłania do konsumpcji. Prawie śpiąc, żułam jeden kawałek chleba, by nie zrobić przykrości gospodyni. W końcu poszliśmy spać. O 5 rano obudził mnie ryk krów, które najwyraźniej pasły się pod moim oknem, a o 6 - walenie w drzwi i głos mężczyzny: „Wstawaj, taksówka zaraz będzie”. Taksówka, gwoli ścisłości, była nieoficjalna, kierowcy na wsiach często w ten sposób zarabiają, z braku lepszej pracy. Poza mną jechały jeszcze 3 dziewczyny, a cena była zatrważająco niska, zapłaciłam 2 razy mniej niż owemu pazernemu kierowcy w tamtą stronę. W Gazalkent wsiadłam do podobnej dzielonej taksówki dla miejscowych, którą ruszyłam w kierunku Beldeseray, licząc na 2-dniowy trekking w górach.

1 komentarz:

  1. Ja podróżuję samochodem a Ty? znam stron którą polecam serdecznie https://kioskpolis.pl/kalkulator-oc-ac/ tutaj można zakupić ubezpieczenia w bardzo łatwy i szybki sposób. Ofert jest mnóstwo i można porównywać firmy które to oferują. Może się przydać znajomość tej strony. Ja polecam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń