Dwa Stambuły

Naszą niemal dwutygodniową podróż po Turcji zaczęliśmy przepisowo, od Stambułu. Powód tej decyzji był jednak prozaiczny, bo dyktowany rozkładem lotów rodzimych linii. Po opasłym przewodniku sądziliśmy, że trzy dni to mało, by zobaczyć wszystkie flagowe miejsca miasta, nie mówiąc już o wałęsaniu się po mniej uczęszczanych dzielnicach. Szybko się jednak okazało, że Stambuł, owszem, przybytkami sztuki stoi – jednak w zdecydowanej większości są to islamskie świątynie i pałace, co umiarkowanych miłośników tej architektury szybko może znużyć. My w każdym razie, tuż po zwiedzeniu Nowego Meczetu, Haghii Sophii, Błękitnego Meczetu, pałacu Topkapi i Meczetu Sulejmana  (szczególnie wart uwagi ze względu na bardzo ciekawy cmentarz, ładny ogród i punkt widokowy na przeciwległą część miasta) uznaliśmy zgodnie, że nasza ciekawość w tym względzie została zaspokojona. Z nawiązką nawet – jest to bowiem, poza olśniewającą Hagią Sophią, dość jednostajna architektura i nie mniej jednostajny, irytujący „kafelkowy” wystrój wnętrz. A jeśli dodamy do tego unoszący się w powietrzu fetor przepoconych skarpetek (obowiązek zdejmowania obuwia jest ściśle przestrzegany), nasza niechęć do odwiedzenia pozostałych meczetów będzie, mam nadzieję, zrozumiała.



Nowy Meczet - nie taki nowy, bo z XVI w.
Cmentarz przy meczecie Sulejmana


Rytuał obmywania nóg przed wejściem do świątyni nadal jest pielęgnowany. 


W Nowym Meczecie. Oczywiście bez butów

Hagia Sophia, widok z galerii
Cudowna mozaika z Hagii Sophii


Wejście do Wielkiego Bazaru
Osławiony stambulski Wielki Bazar okazał się równie wielkim rozczarowaniem – na próżno szukać tu ducha arabskich suków, znanych nam choćby ze Starego Miasta w Jerozolimie czy Marrakeszu. Schludnie, czysto i europejsko. Ceny też zachodnie, a sprzedawcom nie chce się targować ani nawet zaczepiać turystów. To zdecydowanie nie to, czego szukaliśmy. Klimat wschodnich bazarów nieco lepiej oddaje tzw. targ korzenny, znajdujący się nieopodal Nowego Meczetu. Można tam dostać niedrogie bakalie, sadzonki i trochę przypraw, ale zdecydowany prym wiodą tureckie słodycze i bibeloty – wszędzie ta sama tandeta pod turystów.


Zawód pucybuta wydaje się tu wciąż bardzo popularny
Zwiedzając Stare i Nowe Miasto – przepełnione i jakoś nieszczególnie porywające swoją urodą – mieliśmy nieodparte wrażenie przebywania w jednej z europejskich metropolii.  Stambuł do takiego miana aspiruje i, trzeba przyznać, nie najgorzej mu to wychodzi – przynajmniej jeśli chodzi o te zakątki, do których turysta nader chętnie zagląda. Ale my nie jechaliśmy do Turcji, by znaleźć tam Europę. Liczyliśmy, pewnie naiwnie, na spotkanie z miejscem o wyraźnej tożsamości, choćby była to – jak w przypadku Jerozolimy – tożsamość budowana na styku różnych kultur. Że niewiele zachowało się z dawnej bizantyjskiej świetności, wiadoma sprawa. Zaskoczeniem może być jednak rozmiar europejskiego liftingu, jakiemu poddane zostało miasto. I nie pomogą tu górujące nad nim minarety i kopuły meczetów. Europeizację widać zwłaszcza na ulicy Taksim Istiklar, z jej monumentalnymi kamienicami, bulwarami, galanteryjnymi sieciówkami czy wahadłowo kursującymi starymi tramwajami. I tylko restauracje z kebabami i kumpirem oraz lody na  kozim mleku nie pozostawiają złudzeń co do tego, gdzie aktualnie jesteśmy. Choć i one już dawno skomercjalizowano : kumpir stał się fastfoodową przekąską  na modłę kebabów, a ubijane kijem lody (o ciekawym smaku i ciągliwej konsystencji) osobliwą turystyczną atrakcją. Osobliwą, gdyż sprzedawcy podają je zawsze w ten sam sposób, tj. drażniąc się z kupującym – co nawet bywa zabawne, ale wyłącznie za pierwszym razem.



Dużo ciekawiej prezentują się odchodzące od Takism Istiklal małe, wąskie uliczki pełne barów tylko dla mężczyzn (na ogół pozbawionych szyldów, o nader skromnym wystroju), lokand z tanim i całkiem nie najgorszym, choć raczej tłustym jedzeniem, ale też  urokliwych knajpek, gdzie można się napić znośnego tureckiego piwa. Na jednej z takich uliczek mieścił się nasz hostel – sympatyczne miejsce z bardzo zadymionym barem piwnym na dole. Barem, który jednak rano zamieniał się w całkiem schludne i – o dziwo! – porządnie wywietrzone miejsce, gdzie serwowano typowo tureckie śniadanie. Warunki w 3-osobowym pokoju, nie licząc wrzynających się w plecy sprężyn, dziwnie pachnących koców oraz reglamentowanej wody pod prysznicem były także, jak na Turcję, przyzwoite.


Z Taksim do Starego Miasta dochodzi się przez Most Galata, skąd roztacza się atrakcyjny widok na wszystkie strony Stambułu, w tym jego azjatycką część.

Most ów, bez względu na pogodę oblegany jest przez wędkarzy, którzy sprawiają wrażenie zainteresowanych bardziej samym procesem łowienia (zabawnie, niemal rytmicznie machają wędkami) niźli połowem czegokolwiek w tej niezbyt chyba czystej wodzie.


Spacerujący tamtędy turyści kierują się najczęściej w stronę Nowego Meczetu i pozostałych flagowych zabytków miasta, dużo ciekawsza jest jednak droga promenadą w stronę dawnych murów miejskich, do dzielnic rozciągających się nad Złotym Rogiem. Warto poszwendać się po uliczkach tych ubogich dystryktów (Fatih, Fener i Balat), które to, mimo swej historii (wpisane na listę UNESCO) i relatywnie bliskiej odległości od ścisłego centrum, nie zostały skażone turystyczną gawiedzią i jej wypchanym portfelem. Dzięki czemu można tu poczuć autentyczną, tę nieskomercjalizowaną i wielokulturową tkankę miasta: gdzie mężczyźni, zwłaszcza starsi, wypoczywają na krzesłach ustawionych rzędem wzdłuż budynków lub grają w karty, gdzie dzieci kopią piłkę na ulicy, gdzie w piekarniach piecze się prawdziwy turecki chleb, a przybysze z zachodu witani są z serdecznością niemal dorównującą zdumieniu. Bo niby czego – zdają się mówić spojrzenia autochtonów – można tu szukać?

Fatih to  siedlisko ortodoksów – pełno tu kobiet w czadorach i mężczyzn (!) odmawiających różaniec. Ale też malowniczych, drewnianych, na poły walących się otomańskich domów sprzed przynajmniej 200 lat – urokliwych zwłaszcza w okolicy pięknego meczetu Zeyrek, przerobionego z XII-wiecznego bizantyjskiego klasztoru Chrystusa Pantokratora.


W Fener uliczki są jeszcze węższe i bardziej strome, a domy zarówno pięknie odnowione, jak i w kompletnej ruinie.  Wiele z nich pomalowano na krzykliwe barwy, liczne mają dość osobliwe kształty. Łatwo tu się zgubić, ale to przecież nieodzowna część zwiedzania takich miejsc, prawda? Dobrym punktem orientacyjnym może być jednak sterczący nad domami i kontrastujący z nimi budynek greckiego ortodoksyjnego liceum, górującego na wzgórzu dzielnicy. W jego sąsiedztwie mieści się także  lekceważony lub pomijany przez przewodniki, podobnie jak wszystkie te dzielnice, sobór św. Jerzego, Ekumeniczny Patriarchat Konstantynopolitański.


























Balat z kolei to historyczna dzielnica żydowska, niegdyś zamożna, dziś kompletnie podupadła i zamieszkana na ogół przez emigrantów z najniższych grup społecznych. Warto tam jednak zawitać, choćby dla cudnego kościoła św. Zbawiciela na Chorze – z nadal nieźle zachowanymi mozaikami i bizantyjskim klimatem.




Bijąca w oczy bieda i rozwalające się domy to też codzienny widok uliczek położonych w sercu Starego Miasta, zwłaszcza w okolicy Meczetu Sulejmana. Widok pasących się kur, gruzów na chodnikach,  tragarzy czy biegających boso dzieci jest tu na porządku dziennym. I pomyśleć, że to ledwie parę kroków od kolebki cywilizacji i zabytkowych atrakcji! Spacerując uliczkami dzielnicy i dochodząc  w końcu do tej turystycznej przystani ma się wrażenie przejścia na drugą stronę lustra – nagle słychać międzynarodowy świergot, a walące się budynki i śmieci znikają, wyparte przez kafejki dla przybyłych z zachodu i stragany kupców próbujących za wszelką cenę na nich zarobić.

















Turystyczny Stambuł, poza kilkoma zabytkami z gatunku must visit, jest miejscem, które raczej nie zostanie na długo w pamięci. Co innego te trzy dystrykty w jego bliskim sąsiedztwie – gdzie swe ślady odcisnęły liczne religie i kultury i gdzie nie dotarła obsesja zachodniej modernizacji. Taki Stambuł chcę pamiętać.










3 komentarze:

  1. Byłem w Stambule rok temu i miałem identyczne odczucia. Co prawda Nowy Meczet bardzo mi się podobał (to jedyny, w jakiego wnętrzu byliśmy), Hagię Sofię i Niebieski Meczet obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, a targ korzenny także był fajny... Ale tak naprawdę to, co mi się podobało najbardziej, to właśnie te nieturystyczne dzielnice zupełnie nienawiedzane przez przybyszów z Zachodu. Najwięcej czasu spędziliśmy w miejscu, które położone było pomiędzy dwoma turystycznymi centrami - część dzielnicy Beyoglu tuż koło mostu Galata, ściśnięta pomiędzy Taksimem a Złotym Rogiem. Było tam dokładnie tak jak to opisujesz - Turcy żyjący swoim codziennym życiem, zdziwieni, że turyści zagłębili się tam celowo. Była to w sumie dzielnica handlowa - każda uliczka zapełniona sklepami sprzedającymi co innego. I tak: uliczka z żarówkami, uliczka ze sprężynami, uliczka z linami, uliczka z wentylatorami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Hagii Sophii to akurat warto wejść - niepowtarzalne wnętrze, no i te mozaiki. Cud, miód, malina :)

      Usuń