Dzień dziewiąty-dziesiąty: Borjomi

24.4.14-25.4.14
Obudziło mnie piękne słońce - uznałam więc, że to doskonała okazja, by jednak pojechać do Borjomi. Samo miasto nie jest jakoś szczególnie urokliwe, słynie jednak ze swej bardzo wysoko zmineralizowanej i działającej leczniczo (między innymi na kaca, o czym mogłam się już przekonać) wody. W smaku ta woda jest jednak wyjątkowo paskudna i doprawdy trzeba determinacji, by zmusić się do jej wypicia.



W promieniu kilku kilometrów od centrum mieści się Park Narodowy Borjomi-Kharagauli i to tam postanowiłam się udać. W jego biurze można nie tylko dostać mapę, ale też zostawić niepotrzebne rzeczy przed udaniem się na szlak, a nawet - co tutaj rzecz nie tak znów często spotykana - porozumieć się po angielsku. Ja zdecydowałam się na wyprawę dwudniową, tj. z noclegiem w górach. Zabrawszy ze sobą śpiwór i parę najpotrzebniejszych rzeczy wyruszałam w samotną wyprawę na niewielki, bo liczący zaledwie 1500 m. szczyt.



 Początkowo towarzyszył mi strażnik parku, któremu jakoś ciężko było pojąć, że wędruję w pojedynkę i koniecznie chciał iść ze mną przez cały 3-kilometrowy nudny odcinek, prostą drogą przez las - jakoby pełen niedźwiedzi i wilków. W końcu chyba jednak zrozumiał, że nie cieszy mnie jego towarzystwo i zboczył ze szlaku. A ja tymczasem miałam przed sobą 12-kilometrową wędrówkę do schroniska. Wędrówkę niełatwą, bo przez grząskie błoto powstałe po wczorajszym deszczu. Ale też cudną, bo w absolutnej ciszy, zakłócanej jedynie śpiewem ptaków. Choć były momenty, że - pamiętna owych niedźwiedzi i wilków - zamierałam ze strachu, widząc jakieś dziwne ślady na ziemi lub słysząc niepokojący szelest. Poświata, powstała dzięki promieniom słońca przedzierającego się przez liście drzew, dodatkowo budowała ów nieco groźny i tajemniczy klimat.




 Ale potem pojawiały się takie widoki, że zapominałam o strachu .


Do schroniska dodarłam po około 7 godzinach, mając za sobą18 kilometrów przebytej drogi. Na szczęście dla mnie, spotkałam tam 3 biwakujące osoby - belgijską turystkę i dwóch, wynajętych przez nią, gruzińskich przewodników - oraz pięknego białego rumaka.

Chyba nigdy by mi nie przyszło do głowy wynajmować przewodnika na trasę po górach, choć w orientacji w terenie nie jestem najlepsza. Ale w tym przypadku nawet ja nie miałam szansy się zgubić - szlaki były naprawdę doskonale oznakowane. Helda,owa Belgijka, nie mogła wyjść ze zdumienia, że wruszyłam sama, dla niej z kolei normalną koleją rzeczy było podrożowanie po nieznanym kraju z przewodnikiem - a w Gruzji, nie znając języka i obcując z obcą kulturą, czuła się wyjątkowo niebezpiecznie i niepewnie.


Ja jednak jakoś jestem w stanie z Gruzinami się dogadać, mój rosyjski najlepszy może nie jest, ale wystarczający dla podstawowej komunikacji. Poza tym jedyny dyskomfort, jaki odczuwam w samotnym podróżowaniu to ta ciągła konieczność wyjaśniania przyczyny mojej samotnej wyprawy i wystawianie się na nieustanny podryw - wystarczy, że zapytam o drogę, kupię coś w sklepie, usiądę w marszrutce czy w kawiarni albo nawet na chwilę na jakiejś ławce. I tak samo postępują i młodzi i starzy, przystojni i obleśni, trzeźwi i pijani. Czy to ich narodowy sport? Wyrywanie cudzoziemek? Nie wiem, ale to jedyna rzecz, która mi tu naprawdę przeszkadza. Poza tym nie widzę powodów, dla których warto by rezygnować z podróżowania w pojedynkę. Tym bardziej, że wciąż poznaję nowych ludzi i w gruncie rzeczy rzadko naprawdę jestem sama.





Co do gór jednak, muszę przyznać, że postąpiłam bardzo nierozsądnie, wybierając się sama na dwudniowy szlak. W dodatku tak fatalnie przygotowana. Miałam wiele szczęścia, że trafiłam na Heldę i tych dwóch przewodników - Georgija i Roina. Raz, że było weselej i raźniej, dwa, że nie wzięłam nawet zapałek do rozpalenia ognia. Więc pewnie bym tam zamarzła, bo noc była naprawdę chłodna, a schronisko to w gruncie rzeczy prosty domek letniskowy z drewnianymi pryczami w środku. Mimo że przesiedziałam parę godzin przy ognisku, sama noc i tak należała do najgorszych w moim życiu. Chyba nigdy wcześniej nie zmarzłam tak okrutnie. Mój śpiwór był naprawdę cieniutki, w dodatku nie miałam nawet żadnej termalnej bielizny. Było okrutnie twardo, pioruńsko zimno, a do tego jeszcze Georgij niemiłosiernie chrapał. I tak przeleżałam aż do świtu, nie mogąc opanować dreszczy.




Około 7 wszyscy wstali, też zziębnięci, więc rozpaliliśmy ognisko, zjeliśmy pieczony chleb z serem i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Postanowiłam iść z nimi, choć była to dłuższa i trudniejsza trasa, jednak wracanie po śladach wydało mi się zbyt nudne.

Na szczęście nie było już błota, więc po 5 godzinach byliśmy w Kharaguli, skąd złapaliśmy stopa do Borjomi. Ja zabrałam swoje rzeczy i po kolacji w restauracji udałam się wraz z Heldą marszrutką do Tbilisi.





Stolica przywitała nas ok. 19 deszczem. Nie musiałam na szczęście przejmować się noclegiem, bo moja staruszka z Kutaisi dała mi adres swojej siostrzenic Eki, obiecując gościnę w podobnej cenie, acz w lepszych warunkach i w samym sercu miasta. Do centrum dojechałam metrem bez problemu, nie mogłam jednak znaleźć wskazanej ulicy. Ludzie albo nie wiedzieli gdzie ów guest house się mieści, albo wskazywali mi zły kierunek. Bezskutecznie próbowałam też dodzwonić się do Eki, choć kupiłam specialnie na ten cel gruzińską kartę. Kiedy już byłam bliska rozpaczy po tej ponad godzinnej tułaczce, zaczepił mnie jakiś młody facet, na oko w moim wieku, proponując kwaterę za 10 lari (czyli równowartość ok. 20 zł.). Zdesperowana poszłam ja obejrzeć, gość wyglądał przyzwoicie. Jednak miejsce, do którego mnie zaprowadził, a które mieściło się w piwnicy, okazało się być jego garsonierą, z jednym łóżkiem w środku. Facet już na miejscu podniósł cenę do 15 lari, po czym obwieścił, że on tam co prawda mieszka, ale na dwa dni wyjeżdża, a potem będzie wracał późno w nocy. Uciekłam stamtąd czym prędzej, przerażona i już naprawdę bliska płaczu. Weszłam do pierwszego z brzegu hostelu, błagając o telefon do właścicielki mojej kwatery. I w końcu się udało. Eka, która okazała się być młodą dziewczyną, studentką filologii angielskiej (sądząc po jej wymowie, dopiero zaczynała studia), przyszła po mnie do hostelu i zaprowadziła na kwaterę. Nie był to typowy guest house, ale właściwie kawalerka, w pełni wyposażona i nowocześnie urządzona. Eka z ojcem i bratem mieszkała niedaleko. Byłam zachwycona. Warunki wymarzone, a cena jak za łóżko w hostelowym dormitorium. Po tym szaleńczym i desperackim szukaniu adresu było to naprawdę cudowne zwieńczenie dnia. A możliwość wykąpania się w normalnej łazience, po dwóch dniach prowizorycznej toalety - bezcenna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz