Picunda i jezioro Rica, czyli najpiękniejsze krajobrazy Abchazji

Zostawiamy nieszczęsny Aton na drogę powrotną i próbujemy szukać szczęścia autostopem. To co jednak było śmiesznie proste od granicy do Suchumi, w tej części Abchazji okazuje się nie lada wyzwaniem. Samochody się nawet czasem zatrzymują, wszyscy chcą jednak dolarów lub rubli - najwyraźniej machanie ręką jest tu traktowane jak zamawianie prywatnej taksówki. W końcu łapiemy coś na kształt marszrutki, tylko o wyższym niż zwyczajowe standardzie i jedziemy w stronę Picundy, licząc na łut szczęścia ze znalezieniem niedrogiej kwatery. Szybko się jednak okaże, że czarnowidzkie przewidywania Xripsa wcale nie były przesadzone. Dookoła co prawda pełno kurortów, ale jeśli któregoś całkowicie nie zdominowali rosyjscy turyści, to cena skutecznie studzi nasze i tak mało żarliwe zapały do korzystania z takich przybytków. Chcąc nie chcąc, ostatecznie lądujemy w jednym z podupadających ośrodków, gdzie udaje się wynegocjować w miarę rozsądną cenę za pokój na 2 noce.



Jesteśmy jedynymi turystami spoza Rosji, jedynymi też, którzy nie przyjechali tu zażywać kąpieli morskich. Decydując się na pokój, nawet nie mamy świadomości, jak daleko jesteśmy od miasteczka, miejscówka nie jest jednak taka zła. W samej Picundzie, poza jednym urokliwym soborem nie ma nic ciekawego do oglądania. Trafiamy tam zresztą na istne urwanie chmury i resztę dnia spędzamy w knajpie, żłopiąc średniej jakości miejscowe piwo.



Kolejnego dnia pogoda już dopisuje, wybieramy się więc nad jezioro Rica, uznawane bezsprzecznie za flagową atrakcję Abchazji - z czego obficie korzystają, bo jakże inaczej, głównie rosyjscy turyści. Ale oni przynajmniej nie mają problemów z autostopowiczami. Bardzo chętnie też dzielą się swoimi obserwacjami z abchaskich wczasów. Z poglądami na grząskie polityczne tematy zresztą także. Trafiają się nam tacy, którzy, podziwiając uroki tak hojnie ich goszczącej Abchazji nie omieszkają przy tym narzekać na "serwis" - za materiał porównawczy biorąc choćby pobliskie Soczi. Inni z nieukrywaną radością opowiadają o odzyskaniu utraconego Krymu - bo "żal im było wcześniej, że to nie ich". Ale są też i tacy, jak pewien bezrobotny przedsiębiorca, którzy bez zająknięcia opowiadają o "dyktaturze Putina". O wojnie abchasko-gruzińskiej i roli Rosji w formowaniu "niezależnej” Abchazji jakoś nikt mówić nie chce. A i my nie zachęcamy - bo też co możemy od nich usłyszeć? Znać, że traktują Abchazję z jednej strony jak ziemię odzyskaną, do której mają pełne prawa, ale z drugiej jak z lekka upośledzonego sąsiada, którego można traktować z protekcjonalną wyższością. Ale Abchazowie na szczęście nic sobie z tego nie robią. Nie fetyszyzują turystyki, nie skaczą wokół klientów. Nie godzą się, jak ktoś powiedział, na wizerunek narodu kelnerów i pokojówek. Tylko czy dzięki temu oddalają zarzut bycia „moskiewską marionetką”?



Samo jezioro, cel wszystkich wycieczek, zahaczających przy tym obowiązkowo o daczę Stalina, i - choć już rzadziej – o wodospad „Dziewicze łzy” i  osobliwy wiszący most nad rzeką Bzyp, jest owszem piękne, ze swymi górami spadającymi wprost do wody. A jednak rozczarowuje. Zapewne niemałą rolę odgrywa jego turystyczny klimat trochę jak z zakopiańskich Krupówek, choć w zdecydowanie mniejszej skali. Bez żalu zostawiamy ów jarmarczny przybytek i udajemy się w góry, gdzie wedle mapy znajduje się jeszcze jedno, choć mniejsze, jezioro. 






Droga jest niemal zupełnie nieoznakowana (nie licząc paru czerwonych szmat na drzewach), ale też trudno się tu zgubić. Jest za to dość stromo. Zdecydowanie jednak warto ten około godzinny trud ponieść. Jesteśmy oczarowani. Jezioro jest faktycznie niewielkie i nie robi tak imponującego wrażenia jak Duża Rica, ale zachwyca nas swoim kameralnym urokiem. Tu rzadko kto dociera, poza nami jest ledwie kilka osób, w tym jacyś młodzi Rosjanie chwalący się Anną German w telefonie…



Wypływamy na romantyczną przejażdżkę rowerem wodnym - czy jakimś jego przedpotopowym odpowiednikiem - i odpoczywamy, chłonąc piękno krajobrazu. Wreszcie jestem w stanie w pełni zgodzić się z Czechowem, gdy pisał: „Przyroda tutaj zadziwiająca do szaleństwa i utraty głowy. Wszystko nowe, bajkowe, zbzikowane i poetyckie. […]. Z każdego miejsca, ze wszystkich cieni i półcieni w górach, z morza i z nieba wypatrują tysiące tematów. Łajdak jestem, że nie umiem rysować”.





Po powrocie na główny szlak trafimy na masową imprezę zorganizowaną w rocznicę odzyskania niepodległości Abchazji. Prowadzący wygłaszają krótkie przemówienie, dzieląc się radością z odzyskanej wolności i oswobodzenia spod jarzma gruzińskiego okupanta. Brzmi to dość dziwnie, zwłaszcza że cała ta przemowa, poza pierwszymi powitalnymi zdaniami, wygłaszana jest po rosyjsku. Można by się zastanowić, dla kogo, w gruncie rzeczy, jest to przedstawienie?
Na szczęście konferansjerzy szybko oddają głos muzykom i tancerzom. Mamy więc niecodzienną szansę zapoznania się z narodowymi pieśniami, instrumentami i tańcami Abchazji. Bardzo to pouczające, dla ucha też miłe, choć w nadmiarze jednak męczące. 




fot. G. A. 

Do końca nie dotrwamy. Chcemy jeszcze choćby rzucić okiem na morze. No bo jakże tak? Mieszkać w nadmorskim kurorcie i nie widzieć morza? Okazuje się to wcale nie tak niemożliwe, jak można by przypuszczać. Gdy bowiem w pobliżu naszego uzdrowiska zaczepiamy jakąś stojącą przed chałupą babuleńkę, pytając o kierunek na plażę – ta kiwa potakująco głową, wskazując jednocześnie kierunek ręką: Tak, tak - powiada - to  w tamtą stronę. Ja co prawda nad morzem nigdy nie byłam, ale mieszkam tu i wiem, ze to niedaleko. Ale idźcie tam jutro, bo dziś już ciemno i nic nie będzie widać - rzuca nam na odchodne. Nie bierzemy sobie do serca rad babci, co mieszka 500 metrów od morza, którego nigdy nie widziała. Ani też nie bierzemy z niej przykładu. Bierzemy za to wino i idziemy "plażować". Co prawda faktycznie nie bardzo cokolwiek widać, ale szum fal nam dziś w zupełności wystarczy. Ot, taki romantyczny dzień, a co!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz