„Nigdzie gościnność taka, jak u Polaka”, mówi pewne stare i słusznie dziś zapomniane przysłowie. Każdy bowiem, kto choćby na chwilę zawitał w Gruzji czy Armenii mógł się szybko przekonać, że niczym jest nasza przysłowiowa gościnność wobec tych gestów szczodrości, z jakimi spotykają się turyści na Zakaukaziu. Wydawać by się mogło, że bardziej się nie da. A jednak. Kirgistan zaskakiwał mnie wiele razy, na różny sposób. Ale najbardziej podczas tego trzytygodniowego pobytu zaskoczyła mnie niewyobrażalna wprost gościnność i (nie)zwykła ludzka serdeczność, z jaką witali mnie napotykani po drodze ludzie. Samotnie podróżująca kobieta to w tym kraju nie tak często spotykany widok, wzbudzałam więc z pewnością większe zainteresowanie niż przeciętny turysta. Tym bardziej jeszcze, że nie woziłam się taksówkami i nie spałam w luksusowych hotelach ani nawet w średniej klasy pensjonatach. Ale też z tego powodu byłam łatwym celem dla potencjalnych oszustów, gwałcicieli i innych typów spod ciemnej gwiazdy, którymi straszono mnie naokoło. Może miałam niewyobrażalne szczęście, a może Kirgizi są jeszcze niezepsuci przez turystów i ich wypchane „sakiewki”? Na mnie w każdym razie niemal nikt nie chciał zarobić, choć wielu miało okazję. Na każdym kroku natomiast spotykałam się z autentyczną, choć czasem uciążliwą troską i bezinteresowną życzliwością okazywaną mi przez młodych i starych, mężczyzn, kobiety, a nawet – tak! – dzieci!
Opuszczając słone jeziorko i jego
rzekomo cudowną glinę, ruszam dalej z grupą młodych muzyków, którzy nieproszeni
zgarniają mnie z szosy może po 5 minutach marszu. Długo razem nie pojedziemy,
tylko do głównej drogi - a szkoda, bo mam niecodzienną okazję posłuchać śpiewu
solistów operowych!
Odmawiam jednak, bo staruszek ledwo trzyma się na
nogach, i po chwili jadę już dalej, z małżeństwem, które zawiezie mnie pod
samiutką plażę. Kierowca, rodowity Kirgiz pracujący przez lata w UK
jako security officer, mówi perfekcyjną angielszczyzną z ledwie wyczuwalnym
obcym akcentem. Wydaje mi się, że skoro na takich światowców trafiłam, nie
muszę choć tym razem wymyślać historyjek o mężu na saksach czy moich rzekomo
reporterskich motywacjach. Niestety. Poza
znajomością języka, nic się nie zmienia – odbywam po raz kolejny tę samą
rozmowę: o jedzeniu (bo częstują mnie jakimiś mięsnymi specjałami), rodzinie i niebezpieczeństwach
samotnego podróżowania.
Do Kadżysaju dojeżdżam idealnie
na podziwianie zachodzącego nad jeziorem słońca. Ale zanim dojdę na plażę,
zatrzyma mnie jeszcze para z około ośmio-, może dziesięcioletnią dziewczynką. W
ruch pójdą znów te same pytania, które zaczynają mnie już doprawdy męczyć. Ale
rozumiem, że to przez ciekawość, a nade wszystko z troski. Nastolatka jest
bardzo podekscytowana, że poznała dziennikarkę (si!) z Polski, w dodatku jej
imienniczkę (Diana to w Kirgizji imię bardzo popularne), ale rodzice nie dają
mi spokoju, opowiadając co barwniejsze historie o miejscowych złodziejach i grasujących
po plaży wilkach i błagając wręcz, bym nie rozbijała namiotu na odludziu. Wymieniamy
się numerami – gdyby, Boże uchowaj, coś mi się stało, mam dzwonić o każdej
porze dnia i nocy. Mężczyzna pracuje w policji w Biszkeku i jak przekonuje (a
nie mam powodów by mu nie wierzyć, w końcu jestem w jednym z najbardziej
skorumpowanych krajów świata), potrafi wiele załatwić. W końcu się od nich
uwalniam i ruszam w stronę jeziora.
Jest już późno – rozbijanie namiotu po
ciemku to zdecydowanie nie jest coś, o czym w tej chwili marzę, szczególnie, że
nawet przy dziennym świetle miałam z nim delikatne problemy. Na szczęście tym
razem nie muszę moich surwiwalowych zdolności sprawdzać. Zdążę ledwie wyjąć
namiot z pokrowca, kiedy zainteresuje się mną dwójka młodych ludzi – miejscowych
z okolicy, którzy latem pomieszkują w swej jurcie na plaży. A raczej
przyjeżdżają poimprezować na „łonie prirody”. W jurcie jeszcze nie byłam, korzystam więc
ochoczo z zaproszenia. Na nocleg będę jednak musiała chwilę poczekać. Nikt tu
bowiem nie ma ochoty iść spać. To znaczy ja mam ochotę, ale też niewiele do
powiedzenia w tej sprawie. „Będziemy pić wódkę! Ale super” – krzyczy Lena,
narzeczona właściciela jurty. Nie wiem, czy to picie tego trunku tak ją
ekscytuje, czy też fakt zdobycia kompanki do kieliszka... W każdym razie ze
skromnej imprezy robi się zaraz wielkie party na kilkanaście osób – ze śpiewami
i tańcem na plaży w akompaniamencie ruskiego disco z odtwarzacza samochodu. Nie
wiem nawet, w którym momencie impreza się kończy - pita w szalonym tempie wódka
nie tyle mnie upija, co…usypia. Śpię jak zabita, głucha na wszystko, co dzieje się
dookoła. Za to wczesnym rankiem, kiedy młodzi w najlepsze chrapią, idę popływać.
Na plaży nie ma żywego ducha. Ale świeci już piękne słońce i kąpiel z widokiem
na góry dookoła jest nie do opisania przyjemna.
Mój pierwszy nocleg w jurcie |
Program dalszej wycieczki układam
w barze nieopodal plaży – jedząc śniadanie i pijąc wyjątkowo obrzydliwą kawę. Może
trzeba było, wzorem siedzącego obok Czecha, zamówić piwo (czeskie!)?
Przynajmniej doznania smakowe nie byłyby tak wstrząsające, choć nie wiem, czy
po kuflu wypitym o 9 rano dałabym radę funkcjonować. Ale skoro Czesi potrafią?
Kirgizi zresztą też. Lena, która wstała tuż przed moim wyjściem, popijała swe śniadanie
ciepłym, rozgazowanym piwem. I nie mogła zrozumieć, że nie chcę pójść w jej
ślady. Bo to przecież tylko piwo! Zamiast alkoholu kupuję sobie zapas jajek na
twardo (tak, tu w sklepach można kupić nie tylko wódkę w kubkach po jogurcie,
ale też już ugotowane jajka!), kilka pomidorów oraz z lekka czerstwawą
lepioszkę i wsiadam w marszrutkę jadącą w stronę kanionu Skazka, który obrałam
za główny cel dzisiejszej wyprawy.
Busik zawozi co prawda pod
wejście do rezerwatu (przyjemność płatna 50 som), ale potem trzeba jeszcze
przejść z 2 czy 3 kilometry do głównej atrakcji regionu, czyli fantazyjnych
skał, ze szczytów których rozciągają się przecudne widoki na okolice. Nie dane
mi będzie jednak tych ostatnich doświadczyć. Do skał co prawda doczłapię, a i
sam kanion zgodnie ze swą nazwą jest zaiste bajkowy, jednak wspinaczka z
plecakiem to już jest wyczyn ponad moje możliwości – nie tylko ze względu na
zakwasy, ale przede wszystkim odciski, które niemiłosiernie doskwierają.
Podejmę nawet próbę, ale skapituluję w połowie. A ściślej ściągnie mnie w dół
głos taksówkarza, który widząc moje karkołomne próby wspaniałomyślnie oferuje
pomoc. „Z plecakiem ciężko i niebezpiecznie” - mówi. „Wy idźcie, ja popilnuję
rzeczy”. Choć dobrze mu z oczu patrzy, nie skorzystam z tej oferty. On zresztą,
widząc moje stopy, też odpuszcza. Za to chwilę później otacza mnie grupka
miejscowych: ktoś przynosi apteczkę, ktoś inny oferuje podwózkę do miasta –
całkiem jakbym zemdlała albo choć złamała kończynę. Skwapliwie jednak korzystam
z pomocy i zabieram się z jakąś rodziną z powrotem na drogę. Skoro nie dałam
rady skałom w kanionie, postanawiam spróbować z wodospadem leżącym w wąwozie Baskoon,
w otoczeniu pomników Gagarina.
Czekając na marszrutkę rozmawiam
z pewnym szwajcarskim podróżnikiem, będącym od 30 lat w drodze – początkowo w Europie,
potem w Turcji (którą ukochał za różnorodność,
ale też ze względu na gościnność i życzliwość jej mieszkańców), wreszcie w
innych częściach świata. Odkąd przeszedł na emeryturę, podróżuje – Kirgistan to
jego 120 kraj. Włóczykij nie jest jednak turystą w rodzaju tych, „co ugryzą i
idą dalej”- po samej Azji centralnej włóczy się już 3 miesiące, a zdążył zwiedzić
dopiero 2 kraje! Wiek z całą pewnością trochę go spowalnia, ale z drugiej
strony – do czego miałby się spieszyć, jeśli celem jest po prostu bycie w drodze?
Cieszę się z tego spotkania – nie tylko dlatego, że gość mi szalenie imponuje, ale
też dlatego, że wreszcie spotykam kogoś, kto absolutnie rozumie mój styl podróżowania,
kto nie pyta: „Dlaczego sama? A mąż gdzie? Nie boisz się?” Tylko odpowiada: „Super,
samemu najfajniej. Pełna wolność i niezależność, zwłaszcza jak masz ze sobą
namiot”. Staruszek od tych 30 lat też podróżuje wyłącznie sam, choć przyznaje, że
czasem bywa to trudne. I że niekiedy doskwiera samotność - zwłaszcza w takich
krajach, jak Kirgistan, gdzie po angielsku sobie nie pogadasz i jeśli nie
władasz rosyjskim choćby na podstawowym poziomie, to lekko nie masz. Ów Obieżyświat
przekonał się o tym wielokrotnie, w tym chwilę później, gdy razem jechaliśmy
marszrutką, za którą on zapłacił podwójną cenę.
Czy wobec tego powinnam
zrewidować pogląd o uczciwości Kirgizów? Nie wiem. Z całą pewnością moje doświadczenia
są inne niż Włóczykija choćby dlatego, że jako mieszkanka tej uboższej części Europy
silnie związanej w przeszłości z krajem Rad, jestem „swoja”, tj. nie wpadam tak
łatwo jak turyści z Zachodu do tego jakże nęcącego worka z „towarem,
na-którym-można-łatwo-zarobić”, a który zbyt silnie działa na wyobraźnię i rozbudza
nie najlepsze instynkty.
Więc dobrze, może Kirgizi nie są tak zupełnie nieczuli na zgubną
wartość pieniądza, ale to wciąż jeden z tych nielicznych już narodów, dla których powiedzenie „gość w
dom, Bóg w dom” nie jest tylko wyświechtanym frazesem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz