Chwilę po rozstaniu z Daną wybieramy się do Betlejem. Korzystamy z autobusu
arabskiego, który dowozi nas na obrzeża miasteczka. Jeszcze nie zdążyliśmy
zastanowić się co dalej, a już jeden z czyhających na turystów taksówkarzy oferuje
nam special price, oczywiście tylko
dla was, my friends, na dojazd do
Bazyliki. Widząc, że rozważamy tę opcję, nasz nowy przyjaciel przeskoczy po
chwili do innej oferty, jeszcze bardziej special,
bo obejmującej wszystkie flagowe miejsca kultu i jego, kierowcy, nielimitowany
czas tylko do naszej dyspozycji. Targujemy się krótko i wyjątkowo
nieumiejętnie, bo ostateczna cena okaże się kilkakrotnie przewyższać to, co
zwyczajowo płaci się za taką kilkugodzinną przejażdżkę. Ale tego jeszcze
wówczas nie wiemy, więc w poczuciu dobrze ubitego interesu wsiadamy do
taksówki, która zawiezie nas najpierw na mało interesujące dla historyków
sztuki Pole Pasterzy, potem do równie nieatrakcyjnej Groty Mlecznej aż do
zdecydowanie najciekawszego – także dla agnostyków – zabytku w mieście, czyli
słynnej Bazyliki Narodzenia Pańskiego.
Pielgrzymi szturmują tu głównie umieszczoną pod prezbiterium grotę ze żłóbkiem, czy raczej miejscem, które po nim zostało, a które sygnuje dziś XVIII-wieczna gwiazda łacińska. Jednak wart uwagi jest także grecki ikonostas i cały ubogi w gruncie rzeczy wystrój kościoła w duchu wschodnim – bo choć wspomniana kaplica jest własnością franciszkanów, pieczę nad całym przybytkiem sprawują mnisi greccy i ormiańscy. Z socjologicznego punktu widzenia najcenniejszą zdobyczą był dla mnie moment oczekiwania na wejście do groty. Kłębiący się tuż przed nim turyści nie czuli, jak się wydawało, doniosłości chwili (może poza jedną starszą zakonnicą) – wyciągali za to telefony i aparaty, za wszelką cenę próbując zrobić zdjęcie świętemu miejscu.
Na dole czasu na to nie było zbyt wiele – pilnujący groty mnich ze zniecierpliwieniem poganiał co bardziej opieszałych, trzeba się więc było decydować – robić zdjęcie czy pochylać się do całowania lub chociaż dotknięcia rzeczonej gwiazdy. W samej bazylice nie zabrakło również próbujących zarobić na czym się da Arabów. Za niemałą – ale w ich ustach oczywiście specjalną – cenę oferowali usługi przewodników, które sprowadzały się właściwie do ominięcia kolejki i wejścia do groty ze strony wyjściowej. Co, notabene, mógł zrobić każdy bez opłaty i asekuracji przewodnika, choć niewielu na to wpadło.
Nasz uroczy kierowca, któremu bardzo zależało na tym, by zmienić
wizerunek kantującego turystę Araba, zafundował nam na koniec ponadprogramowe
atrakcje – panów zaprowadził do zwiedzenia meczetu, a mnie, jako niegodną
dostąpienia tej przyjemności, na degustację miejscowego piwa w okolicznym
barze. Mieliśmy wówczas chwilę na nieco mniej oficjalną rozmowę i ostateczne
zakopanie wojennego topora po wcześniejszej sprzeczce. Już po „zaliczeniu”
dwóch planowanych atrakcji dotarło do mnie bowiem, że special offer była special
tylko dla sprzedającego – nie omieszkałam więc mego zdania wyrazić, przy okazji
pomstując na własną naiwność. Pan był szczerze oburzony, przekonywał, że
ostatnia rzecz, o którą dba, to pieniądze, że zależy mu tylko na naszej
satysfakcji. Niby mu nie uwierzyłam, ale nagle cała moja złość zniknęła bez
śladu i nie tylko mu zapłaciliśmy, ale nawet dorzuciliśmy do ustalonej kwoty 20
procent ekstra! A potem jeszcze daliśmy się naciągnąć na zakup kilku
drewnianych krzyży – rzekomo ręcznej roboty (co miał uwiarygodniać usytuowany
za ścianą warsztat). Podobne, acz dziesięciokrotnie tańsze widzieliśmy potem w
Jerozolimie, sprzedawcy też się zarzekali, że to nie chińszczyzna… Może i nasz
był robiony na miejscu, choć nie mam przekonania, ale cena, jaką
„utargowaliśmy”, starczyłaby w Polsce na zakup porządnego drewnianego… mebla!
Nie ma to jak umieć robić interesy!
Wracając na przystanek obserwujemy miasteczko, które – poza okolicami
ścisłego centrum – wygląda na opuszczone, niemal wymarłe. Zamknięte na głucho
lub rażące pustkami sklepy sprawiają raczej upiorne wrażenie. Al-Aeshe, nasz
kierowca, nie ma wątpliwości, że winę za ten stan rzeczy ponosi rząd Izraela, stojący
za wybudowaniem muru oddzielającego państwo żydowskie od Autonomii
Palestyńskiej. To on sprawił, że Arabowie, pozbawieni możliwości swobodnej
wymiany handlowej z sąsiednią Jerozolimą, żyją teraz na skraju nędzy, cały
ratunek widząc jedynie w zasobności portfelów pielgrzymów. Al-Aeshe zwyczajowo
pokazuje turystom tylko fragment muru, który dla wielu jest po prostu atrakcją
turystyczną. Jednak dowiedziawszy się, że ma do czynienia z historykami sztuki,
którym nazwisko Banksy’ego nie jest obce, zawiezie nas na sam koniec jeszcze w
kilka miejsc, w których ów znany przedstawiciel street-artu wyrażał solidarność
z narodem palestyńskim. Opowie przy tym o problemach, jakie napotykał, starając
się o stałą pracę w Jerozolimie i o chorej matce, której nie chcieli przyjąć do
izraelskiego szpitala.
Ta perspektywa arabskiego mieszkańca Autonomii jest – co zrozumiałe –
zupełnie inna niż Dany, zdaniem której to nie mur, powstały dla ochrony życia i
będący przede wszystkim barierą bezpieczeństwa, stoi za trudną sytuacją
ekonomiczną i obniżeniem standardów życia w Betlejem. Przeciwnie. To żyjące z
turystyki miasteczko niemal zbankrutowało w efekcie zamachów drugiej intifady
(barykada Bazyliki przez terrorystów Arafata), które wystraszyły
wycieczkowiczów. Mur zaś, jako bastion bezpieczeństwa, od kilku lat powoduje większy
napływ turystów, co z kolei przekłada się na widoczną z roku na rok poprawę
gospodarki miasta. Gdzie leży prawda? Czy w ogóle można ją znaleźć? Wydaje się,
że każdy ma tutaj swoją rację i żadna ze stron nie uzna argumentów strony
przeciwnej. Co w obliczu konfliktu jest najzupełniej zrozumiałe. Uderza jednak
w argumentacji tak Dany, jak i naszego arabskiego kierowcy, poczucie
niesprawiedliwości i krzywdy – tyle tylko, że w przypadku strony żydowskiej
jest to jedynie (aż?) krzywdzący, w ich poczuciu, osąd ze strony świata, tu
natomiast owa krzywda ma bardziej wymierny, fizycznie odczuwany charakter.
Wracamy do Jerozolimy takim samym transportem. Tym razem jednak
zatrzymujemy się przy przejściu granicznym, gdzie Arabowie, jak jeden mąż,
nieproszeni, wysiadają z autobusu, do którego wchodzi uzbrojony izraelski
żołnierz. Nic nie mówi, przechadza się tylko, bacznie obserwując tych, którzy
zostali. Jacyś skonsternowani turyści wyciągają przed nim swoje paszporty. On
ich jednak ignoruje, zatrzymując się tylko przy jednym nastolatku, któremu
karze pokazać zawartość torby. Niestety nie rozumiemy o czym mówią, ale pewnie
to standardowa procedura, po chwili bowiem żołnierz wysiada, a pasażerowie
wracają na swoje miejsca.
Wiele się mówi i pisze o tej kontroli przygranicznej jako „uwłaczającej
godności Arabów”, bo traktującej ich jako obywateli trzeciej kategorii. Z
punktu widzenia turystów, o samych zainteresowanych nie wspominając, tak to
może wyglądać, jednak warto pamiętać również o perspektywie Izraelczyków,
takich jak Dana, dla których mur oznacza ochronę życia, barierę bezpieczeństwa.
Oznacza uwolnienie się z ciągłego strachu i niepewności, z poczucia, że „każdego
dnia umierasz trzy razy” na myśl o bliskich, którzy mogli zginąć w zamachu.
Danę irytuje to pochylanie się nad dolą Arabów, którzy przecież, o ile nie
figurują na liście skazanych lub podejrzanych o terroryzm, po okazaniu dowodu
osobistego punkt kontrolny w tym <<murze>> mogą z łatwością
pokonać. Nikt natomiast nie boleje nad dolą Żydów, którzy nie tylko na teren
Autonomii, ale do większości państw arabskich wstępu w ogóle nie mają. To oni,
otoczeni przez życzących im śmierci sąsiadów, jej zdaniem żyją w getcie. OK, można
powiedzieć, kontrola to jedno, ale co z faktem, że mur przepoławia na pół
wioski, odcina Arabom miejsce do szkoły czy pracy? Co z mieszkańcami miast
przygranicznych, którzy niejednokrotnie tracili ojcowiznę, zmuszeni do pisania
pozwoleń o możliwość zamieszkania na ziemi, która nagle przestała być ich
własnością? No bo oczywiście w skali ofiar zamachów terrorystycznych te poszkodowane
z powodu muru rodziny nie są sprawą masową, ale czy ów liczebny argument ma
znaczenie, skoro płacą za to – jak zwykle w takich przypadkach – ci najbardziej niewinni? Dana przyznaje, że
szlak muru w niektórych – jej zdaniem nielicznych – miejscach wiedzie
niekorzystnie dla mieszkańców Autonomii, całą sprawę uważa jednak za przesadnie
rozdmuchaną przez media. Podkreśla też, że nie ma w tym celowego działania
Izraela, po prostu „topografia terenu nie pozwoliła na innych przebieg”. Tylko
czy to faktycznie jest takie proste?
***
Do Jerozolimy wracamy wczesnym wieczorem, prosto na kolację w tzw.
starym Domu Polskim, gdzie mieszkamy. To godna polecenia miejscówka – świetna
lokalizacja, bardzo konkurencyjna cena, no i nie najgorzej karmią. Po tym, jak
nacięliśmy się, jedząc w jakiejś podrzędnej libańskiej knajpce i płacąc za
kolację niemal jak za te betlejemskie krzyże, uznaliśmy, że karmią nawet bardzo
dobrze. Tym razem jednak nie jesteśmy sami, razem z nami posadzono przy stole
samotnego podróżnika, wielkiego miłośnika Jerozolimy. Ciekawa postać, choć na
dłuższą metę nieco irytująca. Nazwijmy go panem Tadkiem. Więc pan Tadek bardzo
lubi o sobie mówić, podejrzewam go o lekkie skłonności mitomańskie. Wszędzie
był, wszystko widział. Ekspertem od Jerozolimy też jest nie byle jakim, ale –
co istotne – interesuje go wszystko, tj. nie skupia się tylko na katolickich
miejscach kultu (choć każdego dnia o 6 rano stawia się na mszę, jak większość
mieszkańców domu zresztą – my jesteśmy tu niechlubnym wyjątkiem). Ma to
szczęście mieć żonę na kolei, co daje mu zniżki lub darmowe bilety nie tylko na
jeżdżenie po kraju, ale też do wielu miast za granicą. Żona woli telewizję,
więc podróżuje sam. Przez jakiś czas próbował jeszcze z córkami, ale
zrezygnowały zniechęcone surową dyscypliną, jaką im narzucał. Kiedy nie
podróżuje, pracuje jako inkasent gazu (dzięki lewym zleceniom zarobił
na te swoje wycieczki). Zapisał się na kurs arabskiego, myśli też o hebrajskim.
Nie tylko po to, by lepiej poznać kultury, które odwiedza, choć i to jest nie
bez znaczenia. Ale przede wszystkim chce trenować umysł, by – jak mówi – kiedy
przyjdzie pora móc umrzeć świadomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz