"Faceci w czerni" - z wizytą u jerozolimskich ortodoksów


Mea Shearim – dzielnica chasydów – to wedle przewodników koronny punkt programu zwiedzania Jerozolimy. 
Nie ma tu jednak zabytków, nie ma też muzeów ani cudów przyrody. Jest za to brud, nędza i ubóstwo. Dziurawe dachy, obdrapane mury i zawieszone tuż nad śmietnikami pranie to widok, który tchu nie zapiera, zaskakuje jednak w zestawieniu z sąsiednią dzielnicą willową i w ogóle całym, raczej schludnym i zadbanym, miastem. Nawet dystrykt arabski przy tych slumsach wydaje się zbytkiem luksusu. No ale turyści kochają taką egzotykę – tym bardziej jeśli wśród walących się domów można do woli cieszyć oczy widokiem osobliwych „facetów w czerni”. Tak bowiem niektórzy nazywają charedim, czyli ultraortodoksów, ubranych najczęściej w długie chałaty i półokrągłe kapelusze lub sztrajmy (futrzane czapki noszone w szabas), z charakterystycznymi pejsami i długą brodą – zewnętrznymi oznakami posłuszeństwa Torze.






Niemało ich w całej Jerozolimie, zwłaszcza w dzielnicy żydowskiej w centrum miasta, ale tutaj stworzyli specyficzną enklawę – odgradzając się niewidzialnym murem zwłaszcza od świeckich Żydów. Według Anki Grupińskiej, która doskonale poznała środowisko jerozolimskich chasydów przygotowując swoją, znakomitą skądinąd, książkę (Najtrudniej jest spotkać Lilit, Austeria 2008), syjonizm świecki jest dla ultraortodoksów większym zagrożeniem niż świat gojów, traktują go jak kolejną plagę ściągniętą na Żydów przez Boga. Widać to doskonale na ulicach Mea Shearim. Członkowie Eida Charedit, największej i najbardziej szanowanej organizacji skrajnych ortodoksów, oblepiają jej budynki licznymi obwieszczeniami, nie wahając się przed porównaniem syjonistycznego wroga do nazistów, KGB i chrześcijańskich misjonarzy. Życie bez Tory to dla nich bowiem życie bez religii, ale też bez praw i zasad, które ona ustanawia. To jak ciało bez duszy, a więc bezwartościowe, bo odbierające Żydowi wyjątkowość, czyniące go podobnym do reszty świata. Tora to sposób na życie taki sam jak przed wiekami, a więc z dala od wszelkich pokus współczesnej cywilizacji. Dlatego też syjoniści, jako działający na niekorzyść żydowskiej duchowości, w poczuciu niektórych charedim są nawet groźniejsi od Arabów, którzy zagrażają jedynie ich fizycznemu bytowi. Z tego między innymi powodu najbardziej skrajni spośród chasydzkich sekt nie uznają niereligijnego państwa izraelskiego, bojkotując nie tylko wybory, ale też odmawiając przyjmowania rządowych subsydiów i obowiązkowej (również dla dziewcząt) służby wojskowej.





Chasydzi nie cieszą się w Jerozolimie dobrą sławą. Niereligijni Żydzi omijają ich dzielnice szerokim łukiem, ten świat odpycha ich i drażni. Pomstują przy tym na utrudniające życie, a dyktowane religią zwyczaje szabasowe (brak handlu i komunikacji publicznej, zamknięte restauracje itp.) czy też organizowane coraz częściej przez ortodoksów „performanse” – kiedy to manifestują swój sprzeciw wobec desakralizacji państwa, zakłócają porządek w restauracjach, blokują drogi, itp. Na porządku dziennym są agresywne ataki i obrzucanie kamieniami, z napaścią na policję włącznie. Obie strony jednak nawzajem siebie potrzebują. Życie wśród wrogów umacnia ultraortodoksów w ich wyjątkowości, pozwalając krzepnąć religijnej sile. Świeccy Żydzi nie mogą z kolei zwalczać chasydów, gdyż ci stanowią sól izraelskiej ziemi i ostoję żydowskości – to dzięki nim przetrwało wiele tradycji i wartości bezsprzecznie kojarzonych z kulturą jidysz.









***
Fascynacja chasydzkim światem, ale i zwykła ciekawość, również mnie przywiodła do Mea Shearim. Wybrałam niedzielne popołudnie, przeczekawszy niecierpliwie czas szabasu. Kilka lat temu w Nowym Jorku, wałęsając się gdzieś w okolicach hipsterskiego Williamsburga przypadkiem trafiłam na dzielnicę zamieszkiwaną przez tamtejszych chasydów. W porównaniu do pełnej jazgotu i rażących w oczy neonów okolicy, wizyta w Borough Park była niczym nagła podróż wehikułem czasu. Nic wówczas nie wiedziałam o Żydach i ich zwyczajach, ale chodziłam po tych kilku uliczkach jak oczarowana, chłonąc ten trochę bajkowy, a trochę Balthusowski świat. Zapamiętałam nastrój pogodnej, choć też dostojnej ciszy, niemal bezgłośnie bawiące się na ulicy dzieci, licznie spacerujących mężczyzn ciągnących wózki, a przy tym czystość i jednolitą architekturę jednorodzinnych domków i stylowych kamienic, wskazujących raczej na zamożność ich właścicieli. W niczym nie przypominało to moich wyobrażeń o sztetlu żydowskim w dawnej Polsce. Co innego Mea Shearim w Jerozolimie, ze swoimi sypiącymi się, gęsto ustawionymi budynkami, z mrocznymi zaułkami i  duszną atmosferą podwórzy pozbawionych najmniejszej choćby roślinności. Wrażenie obcowania ze skrajną nędzą rodem z XIX-ego wieku burzy jedynie widok nienajgorszych wcale, a dość gęsto zaparkowanych aut. Skąd więc ten brud i zaniedbanie? Czy to tylko skutek przeludnienia pęczniejącej w szwach dzielnicy (przeciętna rodzina chasydzka liczy jedenaścioro dzieci), czy też manifestacja życia w skromności i modlitwie, poza wszelkimi dobrami współczesnego świata?



Nie czuję się tu dobrze, i bynajmniej z powodu podupadłej architektury. Jako reprezentantka wrogiego chasydom świata, nadto uposażona w rzucający się w oczy aparat fotograficzny, jestem tu intruzem i tak też zostaję potraktowana. Mijani przeze mnie mężczyźni (kobiet niemal nie widziałam) obrzucają mnie krótkim wrogim spojrzeniem, po czym ostentacyjnie odwracają wzrok. Nawet dzieci uciekają na drugą stronę ulicy. Robienie zdjęć w takich warunkach przychodzi mi z trudem, nie mam odwagi na żadne ujęcia en face, a przecież jednym z moich celów był fotoreportaż, na który tak bardzo liczyłam… Czuję jednak, że z każdą fotką wydzieram im jakąś cząstkę ich prywatności, że z czegoś ich okradam, że zabieram tę integralność i nienaruszalność ich świata, o którą z taką determinacją walczą. Że mimo wszystko traktuję ten ich świat jak żywe muzeum żydowskiego folkloru.

Postanawiam sobie, że jednak wrócę tam kolejnego dnia, już bez aparatu.

Nie wróciłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz