Dzień ósmy: Ormianie w Gruzji i skalne monastery

23.4.14
Z Batumi chciałam pojechać do Narodowego Parku Borjomi-Kharagauli.
Panowie z marszrutki posadzili mnie z przodu, obok siebie, i zapewne miałam to traktować jako szczególne wyróżnienie, tyle że siedziałam między dwoma tłustymi facetami, non stop palącymi fajki. Było ciasno i niewygodnie a pęknięte, brudne, w dodatku w wielu miejscach zarysowane przednie szyby umożliwiałyby i tak robienie zdjęć. Gdyby było co fotografować. Piękna droga z Batumi do Bordżomi prowadzi przez Mały Kaukaz - jest jednak zbyt niebezpieczna i ośnieżona o tej porze roku, więc do czerwca wszystkie marszrutki jeżdżą naokoło - przez Kutaisi (znów te Kutaisi!). Widoków więc nie było, a co gorsze z nieba lał się sążnisty deszcz, z którego kierowca nic sobie nie robił - jechał jak wariat bez zapiętych pasów. Najwyraźniej liczył, że ołtarzyk nad kierownicą, który oni wszyscy tu mają, uchroni go przed wypadkiem. Tym razem się udało, ale jechałam te - bagatela - 6 godzin ze ściśniętym gardłem. Nie dało się czytać, bo za bardzo trzęsło, więc trochę przysypiałam, a troche wpatrywalam się w senne widoki za oknem.


W Borjomi jednak nie wysiadłam (bo co miałam robić w górach w taką pogodę?) i pojechałam z nimi jeszcze 60 kilometrów do Achalciche -  niewielkiego miasteczka zamieszkanego w dużym stopniu przez Ormian i stanowiącego dogodny punkt wypadowy zarówno do Erywania, jak i okolicznych atrakcji. Z wyjazdu do Armenii ostatecznie zrezygnowałam - wizja kolejnych 6 godzin w marszrutce była zdecydowania odstraszająca, zwłaszcza, że czekała mnie jeszcze droga do Tbilisi, a za kilka dni powrót stamtąd na lotnisko w Kutaisi.


Tymczasem w Achalciche nie padało, choć było dość chłodno i wietrznie. Zapytałam kierowcę marszrutki o kwaterę i wskazał mi swego druha - taksówkarza z Armenii. Ten miał mnie zawieźć do taniego hostelu w miasteczku, ale wpierw zaproponował własny dom, gościnę i transport do okolicznych atrakcji w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Było już dość późno, maszrutką - sześciokrotnie tańszą co prawda - mogłabym pojechać dopiero nastepnęgo dnia, wybierając autostop ryzykowałam, że nie zobaczę wszystkiego lub nie wrócę przed zmierzchem, potargowałam się więc trochę z ormiańskimi gospodarzami i ostatecznie przystałam na wycieczkę objazdową z noclegiem i kolacją za 75 lari, a więc równowartość 150 zł. Tanio nie było, ale po tej męczarni w marszrutce uznałam, że ta odrobina luskusu warta jest każdej ceny. Sama kwatera co prawda do luksusowych nie należała, zwłaszcza, że po batumskich warunkach moje oczekiwania co do standardu mieszkania wzrosły. Znów jednak musiały wrócić do poziomu, o którym my w Polsce zdążyliśmy już na dobre zapomnieć. Pokój był w porządku, natomiast łazienka (czyli wylane betonem pomieszczenie z dziurą odpływową w środku) i ubikacja znajdowały się na podwórzu. Bez bieżącej wody, za to z pomysłowym systemem nad umywalką.
 I misami z wodą zimną i ciepłą (ta tylko rano i wieczorem) oraz plastikowym dzbankiem do ich nabierania.

 Aż trudno uwierzyć, że w cywilizowanym bądź co bądź kraju ludzie wciąż żyją w takich warunkach. I nie w jakiejś wiosce, gdzie nawet komunikacja międzymiastowa nie dociera, jak w Ushguli, ale w miasteczku doskonale połączonym z resztą kraju i państwami ościennymi. No ale nic, uznałam, że jedną noc w takich warunkach mogę przetrwać i pojechałam z moim szoferem zwiedzać okolicę. Celem była przede wszystkim Wardzia - XII-wieczne skalne miasto, a właściwie klasztor powstały z inicjatywy królowej Tamar i słynący ze swego bogactwa. Po najeździe Persów w XVI wieku monaster podupadł, tracąc dotychczasową świetność i pozycję. Dziś można zwiedzać około 300 mnisich komnat oraz główną świątynię, z wciąż częściowo zachowanymi freskami.
Wardzia




Mój szofer nie nudził się czekając na mnie - znalazł towarzysza do bardzo tu popularnej gry - NARDI

Niedalej jak kilometr od obleganej przez turystów Wardzii znajduje się inny, nie tak imponujący i zupełnie pomijany przez zwiezających klasztor skalny - Vanis Kvabebi. Nie da się tutaj chodzić tunelami mnisich cel, ale przy odrobinie trudu można dotrzeć do kościółka na szczycie - będacego jedną z najmniejszych świątyń na świecie. Widok
ze szczytu zachwyca za to dużo bardziej niż ów z sąsiedniej Wardzi. Jak dla mnie zdecydowanie większe przeżycie, może ze względu na surowość i dziewiczość tego miejsca? Wciąż mieszka tam dwóch mnichów, poza mną nie było natomiast żadnego turysty.
Vanis Kvabebi






W drodze powrotnej do Achalciche zatrzymaliśmy się jeszcze przy ruinach twierdzy Chertwisi, będącej jedną z najstarszych fortyfikacji w tej części Gruzji. Jej budowę rozpoczęto już w II w. p.n.e., a ostateczny kształt nadano w połowie XIV stulecia. Twierdza jest pięknie położona, w wąskim kanionie na wysokim skalistym wzgórzu.




Ormiańska rodzina zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie - fakt, że za tę ich gościnę zapłaciłam niemało, ale widząc w jakich warunkach żyją, doprawdy nie mogłam mieć im tego za złe. Ugościli mnie pyszną i sowitą kolacją oraz domowej roboty winem. Dało się jednak zauważyć ich niechęć do Gruzinów i podkreślanie na każdym kroku własnej odrębności. Już na powitanie zostałam upomniana za gruzińskie "gamardżoba" - pani domu delikatnie, acz dosadnie zasugerowała, bym mówiła do nich po rosyjsku lub ormiańsku, byle nie po gruzińsku. Ogólnie narzekała na trudy życia w Gruzji, do Armenii jednak nie chciała wrócić. Niestety i tym razem bariera językowa uniemożliwiła mi głębsze drążenie tematu. Postanowiłam jednak, że wybierając się w kolejną podróż, tym razem wyłącznie do Armenii, opanuję rosyjski w stopniu większym niż podstawowy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz