Dzień siódmy: Ureki i Batumi, czyli z wizytą nad Morzem Czarnym

22.04.14
Niestety słońca chyba szybko nie uraczę. W Mestii zdążyłam tylko wsiąść do marszrutki i zaczęło lać. I tak padało całą drogę, nie tylko w górach.
Grzecznie wstałam dziś przed 6 rano, żeby zdążyć na busik do Batumi. Pech chciał, że jechał tylko taki do Tbilisi, co oznaczało, że muszę wysiąść po drodze i szukać kolejnej marszrutki. I znów czekać. Spopularyzowane przez Marcina Mellera określenie "Georgian maybe time" wydaje się doskonale odzwierciedlać ten dziwaczny system tutejszej komunikacji międzymiastowej.



Z Mestii wyjechaliśmy dopiero po 8, bo kierowca gdzieś sobie poszedł i nikt nie wiedział, o której ruszamy. A potem wysiadłam w Kutaisi, bo ów zapomniał, że miał mnie wysadzić wcześniej. Więc musiałam nadrobić w sumie ponad 100 km jazdy i czekać po raz kolejny, aż zapełni się marszrutka, tym razem do Batumi. I do tego ten deszcz. I disco russo na full w autobusie. To już wolałam tradycyjne gruzińskie pieśni wielogłosowe z poprzedniego busa. Ale o dziwo nikt nie reagował, więc może oni tak lubią? Może lubią przekrzykiwać jeden drugiego? A może już są głusi, bo gdy rozmawiają przez telefon drą się, jak do sąsiada za miedzą? Nie wiem, ale mnie już po pół godzinie trafiał szlag. Nawet sprawdziłam w słowniku, jak po rusku poprosić o ściszenie muzyki, ale siedziałam z tyłu i nie miałam możliwości przecisnąć się przez tłum stojący w przejściu. Więc założyłam zatyczki, zacisnęłam zęby i modliłam się o słońce nad morzem.

Postanowiłam jednak wysiąść kilkadziesiąt kilometrów przed Batumi, w Ureki, uzdrowisku znanym ze swojego subtropikalnego klimatu i magnetycznych plaż. Tu na szczęście już nie padało, było za to dość wilgotno, ale ciepło. Kierowca wysadził mnie w centrum, na które składała się jedna nieczynna restauracja, jeden podrzędny bar i - jakże by inaczej - jeden sklep. Takie centrum. W dodatku oddalone od morza niemal trzy kilometry. Ale cóż było robić, rada nierada, poszłam, dźwigając mój 10-kilogramowy dobytek. Droga na plażę prowadziła wzdłuż domków, pensjonatów, marketów i restauracji - z których otwarty był tylko jeden sklepik. Cała ta długa ulica wyglądała, jakby przez miasteczko przeszła jakaś zaraza i wybiła niemal całą populację. Być może w sezonie Ureki ożywa, teraz jednak prezentowało dość przygnębiający obraz. Widok plaży też przedstawiał wiele do życzenia - sławetny magnetyczny czarny piasek pokrywała spora warstwa wszelkiej maści śmieci. Z trudem znalazłam w miarę czysty kąt, by usiąść spokojnie i pokontemplować morze, które jako jedyne w tej okolicy prezentowało się godnie.

Ponoć ów piasek już w starożytności ceniony był jako naturalny lek na wiele chorób i eksportowany stąd do Grecji, Egiptu czy Indii. Nie wiem, akurat żadnych dolegliwości nie miałam, poza tym nie spędziłam tam zbyt wiele czasu - po kilku minutach przypałętał się znów jakiś obleśny staruch, proponując mi wspólne życie. Żona zmarła mu kilkadziesiąt lat temu, a on, choć ma - jak twierdził - wszystko, nie znalazł sobie wciąż godnej następczyni. Najwyraźniej miałam szansę to zmienić, ale cóż, nie przekonam się, czy zdałabym test pomyślnie. Postanowiłam sobie jednak, że następnym razem będę udawać, że nie rozumiem nic po rusku - może to przegoni choć tych bardziej wiekowych adoratorów? Gorzej, jeśli będę musiała zapytać np. o marszrutkę. Bo tu zaraz pojawiają się pytania: a skąd, a dokąd, a dlaczego sama? Widok podróżującej w pojedynkę kobiety napawa ich tu zdumieniem, ale też wzbuda rodzaj litości i budzi potrzebę otoczenia jej jakąś szczególną troską, której ja akurat - Bóg mi świadkiem - ani trochę nie potrzebuję. Ale jako że moja argumentacja do nich nie trafia, wymyślam więc na poczekaniu inne: a to narzeczony ciężko pracuje lub jest w wojsku i nie mógł ze mną pojechać, a to koleżanka czeka na mnie w Tbilisi, a ja po drodze zwiedzam sobie różne miejsca, a to kuzynkę jadę odwiedzić, co wyszła za Gruzina. Męczące to mimo wszystko, choć ostrzegano mnie, że tak to będzie wyglądać.

Do Batumi przyjechałam wczesnym wieczorem. Tu niemal natychmiast zaczepił mnie taksówkarz, oferując tani hostel w centrum miasta i darmową podwózkę na miejsce. Zgodziłam się, bo bo do zmierzchu zostały może cztery goziny, a ja nie miałam już siły łazić z tym plecakiem. Miejscówka (zwykłe mieszkanie, a nie żaden hostel) była całkiem atrakcyjna, choć wcale nie w centrum. Blisko morza, to fakt, ale tu morze okala właściwie całe miasto, więc nie był to jakiś szczególny atut. Co najważniejsze jednak - miała łazienkę (jak na gruzińskie warunki rzekłabym, luksusową) i normalną ubikację, a nie wychodek w podwórzu. To mi wystarczyło, zapłaciłam więc taksówkarzowi (który, jak sie potem okazało, był tureckim cwaniakiem - właścicielom zapłacił 1/3 kwoty, którą mu dałam) i poszłam zwiedzać miasto. Dobrym sposobem poznania Batumi jest przejażdżka rowerem (mają tu doskonale rozwiniętą sieć miejskich bicykli Batumivelo) - ścieżka rowerowa prowadzi promenadą właściwie przez całą stolicę Adżurii. To jednak droga impreza na jeden raz, zdecydowałam się więc na spacer - częściowo kamienistą plażą, częściowo ulicami miasta, które jakiegoś piorunującego wrażenia na mnie nie zrobiło. Ot, przeciętnej klasy miasteczko, z kilkoma przyjemnymi parkami, niewielką liczbą zabytkowych budowli, z natrętnymi palmami i górującymi nad całością drapaczami chmur.
Słynna batumska "tańcząca fornanna" - chluba miasta

Batumi zupełnie nie przypomina innych gruzińskich miejscowości. Szczególnie nocą, gdzie zarówno wspomniane palmy, biurowce, jak i fatalnie odrestaurowana zabudowa ścisłego centrum oświetlone są tandetnie na wzór Las Vegas. Postanowiłam wyjechać stąd następnego dnia rano, z pewnym żalem odpuszczając sobie zwiedzanie Ogrodu Botanicznego - ponoć wyjątkowego na skalę światową. Tylko tu bowiem obejrzeć można wszystkie strefy klimatyczne: od tropikalnej po wysokogórską. No cóż, może next time?







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz