Dzień czternasty: Kazbegi


Podróżowanie marszrutkami z Tbilisi wygląda zupełnie inaczej niż z pozostałych części kraju. Tu, nawet poza sezonem, istnieje spora szansa na spotkanie innych turystów. Najpopularniejszym sposobem podróżowania po Gruzji jest bowiem stacjonowanie w stolicy i wypady na jedno - czy dwudniowe wycieczki do najbardziej popularnych miejsc w promieniu kilkudziesięciu lub nawet kilkuset kilometrów.
W marszrutce do Kazbegi turyści stanowili przynajmniej połowę pasażerów, co było nowością dla mnie, przyzwyczajonej do bycia jedyną turystką wśród masy autochtonów. W całej mojej dwutygodniowej przygodzie nie spotkałam też innych samotnych podróżników, nie licząc Heldy, która miała przyjaciół w Tbilisi, a po górach chodziła, czy raczej jeździła, w towarzystwie miejscowych przewodników. Tu tymczasem poznałam Szwajcara-obieżyświata, Azerbejdżankę, która przyjechała do sąsiedniej Gruzji na czterodniowy wypad i bardzo sympatycznego Czecha, stacjonującego w Gruzji od dwóch miesięcy w charakterze wolontariusza. Od niego też dowiedziałam się o tanich letnich kursach rosyjskiego na Białorusi i bardzo możliwe, że już w najbliższe lato skorzystam z owego sposobu nauki tego cudnego języka.


Droga do Kazbegi jest niezwykle malownicza, wszyscy więc koniecznie chcieli robić zdjęcia - na czele z turystami z Japonii, którzy potwierdzili obiegową opinię o ich sposobie podróżowania. Sprawiali bowiem wrażenie, jakby pstrykanie fotek było ważniejsze od patrzenia i podziwiania widoków - wystawiali ręce za szybę i fotografowali krajobraz na oślep, wydając przy tym dziwne okrzyki – czy radości, czy rozczarowania - trudno było zgadnąć. W połowie drogi pogoda się zepsuła, zaczęło padać i widoki przysłoniły ciemne, kłębiaste chmury, co wszystkich trochę podłamało, bo przy słabej widoczności nie ma co jechać do Kazbegi. Na szczęście tuż przed dotarciem na miejsce deszcz ustał, wyszło słońce, a chmury, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęły.





Spacer na szczyt, który wieńczył niewielki kościółek, i z którego roztaczał się cudny widok na ośnieżony Kaukaz, trwał około 2 godziny i nie był jakoś szczególnie męczący. Na górze jednak pioruńsko wiało, więc trzeba się było stamtąd szybko zmywać. Czech z Azerbejdżanką poszli dalej, na lodowiec, istniała jednak szansa, że nie zdążą wrócić na ostatnią marszrutkę, reszta więc, ze mną włącznie, wolała nie ryzykować.









Posiliwszy się trochę i wzmocniwszy winem, które 2 dni wcześniej kupiłam u mnichów w Dawid Garedża, wróciliśmy do wioski i wczesnym wieczorem byliśmy już z powrotem w stolicy. Kierowca marszrutki był jednak tak miły, że zatrzymywał się przy bardziej atrakcyjnych widokach i zrobił dłuższy postój w Ananuri, słynącego z twierdzy i pięknego kościółka nieopodal.







W Tbilisi pożegnałam sympatycznych rodaków, udając się na zakupy, a potem do mojej ulubionej knajpki pod domem. Zamówiłam tyle jedzenia, że zabrałam część ze sobą, na jutrzejszą długą drogę na lotnisko będzie jak znalazł. Objedzona ponad wszelką przyzwoitość udałam się na ostatni wieczorny spacer po mieście, zatrzymując się w jednym z pubów, gdzie trwał właśnie koncert jazzowego bandu, z wokalem bardzo przypominającym trele Urszuli Dudziak. Siedziałam tam do północy i na koniec grali już tylko dla mnie, co było szalenie miłe, ale też trochę krępujące. Miałam ochotę z nimi pogadać, ale jak skończyli koncertować, wyszli stamtąd w pośpiechu - myślę więc, że zapłacono im po prostu za konkretny czas i gdyby nie ja, pewnie mogliby pójść wcześniej do domu. Dziwne swoją drogą, że koncert nie przyciągnął tłumów - był darmowy i naprawdę na niezłym poziomie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz