Dzień jedenasty: Mccheta

26.4.14
Dziś, choć pogoda nie zapowiadała się najlepiej, postanowiłam pojechać do niedalekiej Mcchety. To malowniczo położona, najstarsza stolica`Gruzji (od III do V wieku), miejsce związane z chrystianizacją kraju i koronacją pierwszych monarchów. Nie zachowała jednak nic ze średniowiecznego uroku. Poza katedrą i kompleksem klasztornym, to szykowne nowobogackie miasteczko pełne jest budowanych na jedną modłę domków. Zdecydowanie niezasłużenie moim zdaniem piastuje miano "drugiej Jerozolimy". 





Warto jednak odwiedzić katedrę Cweti Cchoweli, uważaną za najważniejszą w całej Gruzji. Według legendy powstała ona w miejscu, gdzie zakopano szatę Chrystusa, noszoną przezeń w dzień ukrzyżowania. Istnieje kilka wersji tego podania, ale jedna z nich głosi, iż do Mcchety dostarczył szatę żydowski kupiec Elioz, którego siostra zmarła, chcąc zachować sukno dla siebie. Z obawy przed podobnym losem mieszkańcy miasteczka zakopali szatę wraz z jej niedoszłą właścicielką, a kilka wieków później świeżo nawrócony król Mirian nakazał w tym miejscu zbudować kościół. 



Katedra do dziś prezentuje się godnie, choć we wnętrzu niewiele już pozostało z dawnego wystroju - zniszczeniu uległy choćby freski, z nakazu cara Mikołaja I pokryte onegdaj tynkiem. Wciąż jednak zachowała się choćby chrzcielnica datowana na IV wiek, a więc pierwszy etap budowy świątyni.


Z kompleksu klasztornego w Mcchecie pozostały dziś już tylko ruiny, dużo ciekawszy i piękniej położony jest klasztor Sziomgwime (12 km od miasteczka). Nie udało mi się jednak go zobaczyć, zdecydowałam się natomiast wziąć taksówkę do oddalonego o ok. 20 km. i umieszczonego na wysokim wzgórzu klasztoru Dżwari. 
To pierwsza w Gruzji budowla na planie krzyża greckiego (stąd nazwa monasteru oznaczająca krzyż), stanowiąca wzór dla kolejnych budowli sakralnych. 



Warto tu pojechać choćby dla malowniczego widoku, jaki roztacza się ze szczytu wzgórza na Mcchetę wraz z jej monumentalną świątynią. 






Ja jednak przez chwilę miałam szczere obawy, czy dojadę na miejsce. 
Z taksówki po paru kilometrach jazdy zaczął bowiem uwalniać się dym, a potem, prosto pod moje nogi, prysnęła jakaś brunatna maź. Wyskoczyłam z auta jak oparzona, taksówkarz uspokajał, że to nic takiego, ale sam nie wiedział, co jest grane i po chwili zadzwonił po kumpla, wyjątkowo apatycznego i mrukliwego, który mnie zabrał na miejsce. Jakoś straciłam jednak zaufanie do tutejszej komunikacji i miast jechać do monasteru, który na pewno wart był grzechu, złapałam marszrutkę z powrotem do Tbilisi. 
Zwieńczeniem wieczoru była kolacja i piwo w Bauhausie - sympatycznej knajpce w centrum miasta, gdzie wyświetlano stare nieme filmy a wystrój wnętrza i sposób dekoracji ścian w łazience wskazywały, że nazwa nie została jej nadana przypadkowo.



Noc spędziłam dziś w innym miejscu - na jeden dzień mój burżujski apartament zabukowała bowiem grupa turystów - Eka zaprowadziła mnie więc do sąsiedniego guest house'u, prowadzonego przez Ormianina, który - jak się okazało - mieszkał przez kilka lat w Poznaniu i całkiem nieźle mówi po polsku. Co prawda łazienka przesiąkła smrodem Domestosa, a właściciel miał swoje lokum dzienne i nocne w przedsionku między toaletą a moim pokojem (dzięki czemu słyszałam nie tylko jak chrapie czy je, ale też jak jego organizm reaguje na to pożywienie), udzielono mi jednak kilku cennych wskazówek i uraczono czaczą, czyli tutejszym bimbrem robionym z winogron pozostałych po produkcji wina. Mocne to ustrojstwo, bo zdaje się, sześćdziesięcioprocentowe, ale lepsze niż tradycyjna wódka. Nie dałam się jednak upić, bo jutro czekała mnie kolejna wyprawa, do nieco już dalej oddalonego od Tbilisi monasteru skalnego Dawid Garedża.

2 komentarze:

  1. Na zdjęciu prezentuje się uroczo. Czyli poza tym widokiem nie zasługuje na uwagę ? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale widok jest przedni, więc warto tam pojechać. No i dal kościoła na górze też. Natomiast samo miasto już niekoniecznie.

      Usuń