27.4.14
Dostać się
do słynnego monasteru nie jest prosto. Można pojechać shuttle busem, ale jest
to dość kosztowna impreza, albo marszrutką do Sagaredżo, a dalej 50 km taksówką
- (opłacalne przy większej grupie).
Wybrałam drugą opcję, jadąc w busiku obok pana trzymającego w siatce koguta,
który usilnie chciał się wydostać z niewoli. Na szczęście jechaliśmy niespełna
godzinę, bo bałam się, że ów ptak, coraz bardziej zdesperowany, w końcu wyląduje
mi na kolanach.

Liczyłam, że w Sagaredżo poza mną będą jeszcze jacyś turyści i wspólnie wynajmiemy auto - niestety, jechali sami miejscowi. Taksówkarz popukał się w czoło słysząc, że będę szukać szczęścia autostopem, twierdził, że jestem bez szans, bo niemal nikt o tej porze roku tam nie jeździ. Tym bardziej w tak pochmurny dzień jak dziś. Zaoferował mi podwózkę za 40 lari w dwie strony, czyli równowartość 80 niemal złotych. Postanowiłam jednak zaufać memu wyjątkowemu szczęściu, które - jak dotąd- mnie w Gruzji nie opuszczało i ...nie przeliczyłam się i tym razem. Fakt, po pierwszych kilku minutach, gdy przejechało kilkanaście samochodów, które nawet nie zwolniły na mój widok, zaczęłam tracić dobry humor. Ruszyłam w stronę celu, nie wiedząc nawet, ja bardzo jestem odeń daleko. Ale po drodze zatrzymałam się przy maleńkiej piekarni, jakich tu w Gruzji jeszcze wiele można spotkać, gdzie wypiekano niewielki chleb (albo, jak kto woli, dużą bagietkę), tzw. kahauri shoti, w specjalnych piecach wyglądających jak niewielkie studnie. Pracujące tam panie pozwoliły mi wejść do środka i popatrzeć, jak pracują. Wewnętrzne ścianki nieprzytomnie gorącego pieca wylepiały podłużnymi plackami, czekając, aż uzyskają odpowiednią barwę i temperaturę.
Jak dla mnie jednak już sama temperatura
we wnętrzu była nie do wytrzymania, więc uciekłam stamtąd po paru minutach, nie
poczekawszy nawet na mój bochenek.
Po kilku krokach zobaczyłam grupę ludzi w różnym wieku i trzy stojące przy ulicy samochody terenowe - z głupia
frant zapytałam, czy może jadą do Dawida Garedżi i znów, jak uprzednio w Ushguli, miałam
niewyobrażalne szczęście. Nie tylko jechali dokładnie tam gdzie ja, ale też dysponowali akurat jednym wolnym miejscem w aucie. I mówili po angielsku, co nie jest tu wcale
tak często spotykanym zjawiskiem. Choć jak dla mnie, mogli nie mówić w ogóle,
bo w zupełności wystarczało mi upajanie się stepowo-pustynnym krajobrazem za oknem, który zupełnie nie przypominał znane mi dotąd gruzińskie
klimaty.
Sam monastyr był jednak dużym rozczarowaniem. Kościół wyglądał na
zbudowany całkiem niedawno, a jaskinie w skale po tym co widziałam w Wardzii i
Vanis Kvabebi, nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Czułam jednak, że coś
tu nie gra, w przewodniku czytałam bowiem o zachowanych freskach i dziesiątkach
kościołów i kaplic skalnych. To co widzieliśmy, wyglądało jednak nader skromnie.
Prowadzące na górne partie wejście było zamknięte i mimo moich sugestii, grupa
nie chciała szukać alternatywnego. Wydawali się być całkowicie
usatysfakcjonowani tym, co widzieli. A ja wolałam posłusznie się ich trzymać,
bo poza nami nie było tam żadnych turystów, nie miałabym więc jak wrócić. Ale
po drodze zahaczyliśmy o jeszcze jeden monaster, którego nawet nie było na
mapie i do którego z trudem przedarły się nawet ich wypasione terenowe auta.
A
w międzyczasie moi Gruzini urządzili "mały piknik", a właściwie iście
gruzińską suprę - były chaczapuri i paschalne ciasto, jeszcze świąteczne jajka
i kanapki, i lawasz. No i oczywiście domowej roboty czerwone oraz białe (które faktycznie
jest w kolorze słabej herbaty) wino. I obowiązkowo toasty, bez których nie
przystoi tutaj pić.
W sumie dzień ów, mimo niepełnego zrealizowania planu
zwiedzania, należał do tych najcenniejszych poznawczo i najbardziej udanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz