Od Efezu do Pamukkale

Meczet Isa Bey w Selcuku
Wyjeżdżając do Turcji nie mieliśmy opracowanego planu wycieczki, ba, nie wiedzieliśmy nawet , które części kraju obierzemy za cel wyprawy. Kolejne etapy podróży wyznaczaliśmy na bieżąco, kierując się pośpiesznie kartkowanym przewodnikiem, zawieszającym się notorycznie Internetem i mglistym pojęciem o geografii kraju. Nieoceniony okazał się jednak dostęp do prognoz pogody. To one zadecydowały, że na kolejny przystanek wybraliśmy wybrzeże Morza Egejskiego, a ściślej miasteczko Selçuk, na obrzeżach którego leżą słynne pozostałości starożytnego Efezu i Artemizjonu.

Ruiny świątyni Artemidy
Wyjeżdżamy ze Stambułu nocą, jednym z wygodnych tureckich autokarów – wyposażonym w klimatyzację, wi-fi, minitelewizorki, catering itp. A to wszystko, o dziwo, za całkiem rozsądną cenę. Po drodze rezerwujemy pokój w przyjemnym pensjonacie nieopodal ruin świątyni Artemidy. Choć właściwie nawet ruiny to w tym wypadku za wiele powiedziane – z całego przybytku ostał się ino jeden słup z nowoczesnym „zwieńczeniem” w postaci bocianiego gniazda.

Dużo okazalej prezentują się pozostałości justyniańskiej twierdzy i bazylika św. Jana  -  które idziemy zwiedzać, jak tylko uda nam się zrzucić bagaże i dopełnić formalności.
Bazylika św. Jana na wzgórzu Avasuluk


Starożytny Efez od wzgórza Ayasuluk dzieli około czterdziestominutowy spacer, dlatego właściciele pensjonatów oferują gościom wypożyczenie rowerów. Spacer wokół ruin to też co najmniej dwugodzinna przyjemność, nic więc dziwnego, że wielu podróżnych z tej oferty korzysta. My jednak nie tylko postanowiliśmy zaufać sile własnych nóg, ale też za jednym zamachem, tj. w jeden dzień zwiedziliśmy i rzeczoną twierdzę na wzgórzu, i większość zabytków efeskich, z imponującym teatrem i przepiękną biblioteką Celsusa na czele. Nie był to może najmądrzejszy pomysł, zwłaszcza po nocy spędzonej w autokarze, ale daliśmy radę. Nie naśladując przy tym japońskich turystów.
Teatr w Efezie
Biblioteka Celsusa
Sam Selçuk to właściwie taka większa wieś, choć całkiem przyjemna. Nawet pomijając zabytki starożytności czuć, że od Stambułu dzielą go nie tylko setki kilometrów, ale też całkowicie odmienna atmosfera, której zdecydowanie bliżej do Grecji niż krajów świata arabskiego. Białe domki, darmowe przystawki w restauracji, darmowy czaj to też echa gościnności, jakiej dane nam było doświadczyć choćby na Krecie. Nawet nawoływań muezina nie było słychać.
Co mieszkańcy Efezu nic sobie nie robią z nadmiaru tueystów

Tureccy turyści zaopatrzeni jak się patrzy piknikują w drodze do Efezu

Kolejny dzień to znów całodniowa wyprawa, bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Udajemy się w kierunku słynnego Domu Marii, gdzie wedle legendy żywota swego dokonała matka Jezusa. Żar leje się z nieba, a asfaltowa droga pod górę wydaje się nie mieć końca. W pewnym momencie, widząc na horyzoncie wzgórze z budynkiem na szczycie, który bierzemy za cel naszej wędrówki, decydujemy się zaryzykować drogę na skróty. Przebijamy się przez kłujące chaszcze, zupełnie nieutartym przez człowieka szlakiem. Wreszcie, z lekka już zdesperowani, znajdujemy ścieżkę prowadzącą na widziany z daleka szczyt. Jeszcze tylko godzina wspinaczki i jesteśmy na górze. Wspomniany domek okazuje się jednak opuszczoną ruiną, idziemy więc dalej, na szczęście już normalnym leśnym szlakiem. W końcu trafiamy do celu, widząc jednak kilka autokarów pełnych pielgrzymów uznajemy, że niekoniecznie chcemy uczestniczyć w tym zbiorowym szaleństwie. W końcu kto powiedział, że w wędrowaniu najważniejszy jest cel, a nie sama droga? 



Zaoszczędziwszy całkiem niemałą sumkę za wstęp idziemy więc dalej, próbując tym razem dotrzeć do morza. Nasza kiepska mapa w równie kiepskim przewodniku nie uwzględnia tych terenów, kierujemy się więc na azymut. Leśna ścieżka w końcu się kończy i trafiamy jakimś cudem na drogę szybkiego ruchu. Tam, spotkany na stacji człowiek wskaże nam kierunek do morza, nie mogąc uwierzyć, że przeszliśmy na piechotę aż z Selçuku. Pożegna nas spojrzeniem z rodzaju tych, jakimi obdarza się niegroźnych wariatów – pobłażliwym i współczującym zarazem. Ale my nie narzekamy, już czujemy zapach morza i faktycznie po upływie może 40 minut trafiamy na plażę, należącą do jakiegoś 5-gwiazdkowego hotelu, który jednak lata świetności dawno ma już za sobą. Odpoczywamy chwilę na cudzych leżakach, robi się jednak późno, więc nie pozostaje nic innego, jak szukać drogi powrotnej. Tak. Prawie jak u Jarmuscha. Dotarcie na tę plażę zajęło nam cały dzień, plażowanie – może 20 minut. No ale my przynajmniej zobaczyliśmy morze. Inna sprawa, że była to jedna z brzydszych plaż, jakie widzieliśmy w życiu.
Błądząc po terenie ośrodka wczasowego szukamy przystanku autobusowego, bo wizja kilkunastokilometrowej wędrówki do pensjonatu jest cokolwiek przerażająca. Tym razem mamy więcej szczęścia – tuż za hotelową posesją trafiamy na przystanek, a po półgodzinie, wymęczeni i głodni – jedziemy już do Selçuku, marząc o pysznym  gozleme z serem i szpinakiem . Na szczęście to marzenie ziści się z nawiązką.


Ostatni przystanek w tej części kraju to słynne Pamukkale, oddalone 3 godziny jazdy busikiem od naszego miasteczka. Mało interesująca wioska przyciąga rzesze turystów – przede wszystkim za sprawą wapiennych tarasów, ale też ze względu na ciekawy zespół ruin, tj. pozostałości po antycznym Hierapolis. Wyjeżdżamy tam rano, zostawiając w wiosce bagaże, bo już nie wrócimy do Selçuku, pojedziemy dalej, w kierunku Kapadocji.


Pamukkale, czyli „bawełniany zamek” to  jedna z tureckich atrakcji figurujących na liście UNESCO. I nie dziwota, bo układające się  kaskadowo półeliptyczne baseny, powstałe dzięki wytrącaniu się węglanu wapnia, tworzą naprawdę niezapomniany widok. A spacer po wodzie sięgającej nawet 50 stopni – czysta rozkosz. W głębszych basenach można się nawet wykąpać, co poza przyjemnymi doznaniami niesie za sobą także działanie prozdrowotne – już starożytni Rzymianie leczyli się tu ze swych reumatycznych czy skórnych dolegliwości. Po basenach chodzi się wyłącznie boso, wiele osób zostawia więc swoje obuwie tuż przed wejściem. Może tak jest wygodniej, jeśli jednak komuś zależy na zwiedzeniu wieńczących wapienne wzgórze ruin miasta, będzie musiał drałować z powrotem i wracać się już z butami za pazuchą. My na szczęście byliśmy bardziej roztropni i nie poszliśmy śladem tych, wcale licznych, turystów.



Hierapolis – miasto nazwane na cześć Hiery, żony Telephorosa, legendarnego założyciela Pergamonu – zrównane z ziemią w początkach naszej ery, a następnie odbudowane, lata swej świetności miało w czasach Septymiusza Sewera i Karakalii. To z czasów ich panowania pochodzą zachowane ruiny dwóch łaźni, świątyń, a także imponujący teatr i główna ulica z kolumnadą po bokach. W owym czasie Hierapolis było ważnym ośrodkiem naukowym i kulturalnym, zamieszkanym przez Greków i Rzymian, chrześcijan i Żydów. W czasach bizantyjskich stało się siedzibą arcybiskupstwa, jednak w efekcie najazdów tureckich powoli podupadało, ostatecznie zdobyte przez Turków w XIV wieku. Nie na długo jednak – potężne trzęsienie ziemi tym razem wyludniło je na dobre. Dzięki włoskim archeologom możemy dziś zwiedzać nie najgorzej zachowane, a po części odrestaurowane pozostałości tego niewątpliwie niegdyś imponującego miasta.

 
Teatr w Hierapolis




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz