Göreme
Z niezwykłego Pamukkale jeszcze tego samego dnia dojeżdżamy
do Denizle. Miasto jako takie nas nie interesuje, nie zobaczymy w nim zresztą
nic ponad to, co widać z okien busika. A to co widać nie wygląda zachęcająco,
więc chyba nie ma czego żałować. W Denizle łapiemy transport do Kapadocji -
ostatniego, jak się okaże, celu naszej wycieczki. Ale zanim dobijemy do wrót
Göreme, przed nami jeszcze 11-godzinna podróż autokarem. Na szczęście znów
takim wypasionym, z wszelkimi udogodnieniami dla długodystansowców. I z uroczym kelnerem, który poza tureckim nie
włada żadnym innym językiem, a na dźwięk słowa water czy wi-fi tylko bezradnie
rozkłada ręce. Inni pasażerowie też nie
bardzo potrafią być pomocni. Damy sobie jednak radę sami, znajdując hasło do
Internetu na bilecie. Dzięki czemu znów uda nam się w ostatniej chwili zarezerwować hotel. W dodatku w grocie, co wydaje się wówczas
nie lada atrakcją.
Niepomni na niepokojące warunki pogodowe rzucamy klamoty i (zatrzymując
się tylko na chwilę, by posłuchać symultanicznych nawoływań muezinów ) ruszamy na
pierwszy rekonesans okolicy.
Samo Göreme jakoś oszałamiająco atrakcyjne nie jest. Co
drugi budynek przypomina grotę, i niemal w każdym przypadku jest to, lub
wkrótce będzie, hotel czy pensjonat. Miasto (a właściwie wieś) prężnie się
rozwija, najwyraźniej jego mieszkańcy rozsmakowali się już w turystycznym
biznesie i nie zamierzają osiąść na laurach. Dowodem tego choćby wygórowane
ceny i mówiący po angielsku kelnerzy.
Nie przyjechaliśmy jednak do miasta – interesują nas
bardziej odchodzące odeń liczne trasy po absolutnie urokliwych dolinach
przetykanych kamiennymi kominami
rozmaitej wielkości i kształtu- to charakterystyczny znak rozpoznawczy tego
regionu.
Pogoda faktycznie nie rozpieszcza, wieje okrutnie, mimo to
dzielnie przemierzamy Dolinę Gołębi. A w każdym razie taką mamy nadzieję, bo
zboczyliśmy ze szlaku i szliśmy większość drogi na azymut. Niemniej jednak jest
ładnie, a my się stąd przecież nigdzie nie ruszamy. A przynajmniej nieprędko.
Kompleks skalnych
kościołów i twierdza Uçhisar
Drugiego dnia mamy więcej szczęścia, jeśli chodzi o pogodę –
przyjemnie świeci słońce, wiatr nieco ustał. Uznajemy to za dobry omen na
całodzienne wędrowanie. Zaczynamy od tzw. muzeum pod gołym niebem – czyli
oddalonego ledwie 1,5 od Göreme kompleksu bizantyjskich kościółków skalnych
(IX-XIII w), wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Mimo że koniec
kwietnia to jeszcze nie pełnia sezonu, po terenie muzeum przewija się wielu
turystów, niekiedy trzeba się przeciskać lub stać w kolejce, by dostać się do
wybranego kościoła. Jednak warto, zwłaszcza dla prymitywnych, zabawnych wręcz
dekoracji wnętrz – dla współczesnego widza wyglądających jak szlaczki
pomalowane kredą przez 5-latka. W wielu
kościołach dekoratorzy wznieśli się jednak na wyższy poziom, malując sceny
deesis czy wizerunki świętych. Niekwestionowanym hitem jest jednak tzw. Ciemny Kościół – z pięknymi freskami,
doskonale zachowanymi dzięki dostępności światła i wielowiekowej niedostępności
świątyni (prowadziło do niej sekretne przejście, dzięki czemu udało się uniknąć
skutków powszechnego dość muzułmańskiego zwyczaju wydrapywania twarzy
chrześcijańskim świętym).
Z muzeum kierujemy się szlakiem wzdłuż Doliny Różowej,
podziwiając niezwykłe krajobrazy pięknych formacji skalnych, aż docieramy do
Uçhisar – wielkiej skały wulkanicznej z ruinami zamku na jej szczycie,
skąd rozciąga się przepiękny widok na naszą wioskę i część Kapadocji.
Wracamy do Göreme późnym wieczorem, przebywszy w sumie ok.
20 kilometrów.
Wąwóz, którego nie
było i wieś, której brakuje na mapie
Trzeciego dnia zbieramy się zbyt późno by, jak pierwotnie
planowaliśmy, pojechać do wąwozu Ihlara. Zamiast tego, nieco rozczarowani,
łapiemy marszrutkę do Nevsehir. Wedle naszej mapy po 2 godzinach marszu powinniśmy
trafić do wąwozu, choć zdecydowanie mniej znanego. Zamiast tego trafiamy do wioski z domami wykutymi w skale.
Nie są to już udające groty hotele - tu naprawdę mieszkają ludzie. Ludzie w
dodatku bardzo mili, jednak dla nas nie do końca użyteczni. Dwoimy się i
troimy, by choć na migi wytłumaczyć, gdzie chcemy dotrzeć, napotkani mieszkańcy
albo są bezradni, albo też wskazują nam drogę prowadzącą donikąd. W końcu
znajdujemy się w czymś na kształt kanionu. W dole płynie jednak rzeka, więc
skazani jesteśmy na wędrówkę na dziko, po zboczach, na dodatek w coraz
intensywniejszym deszczu. A kiedy w końcu docieramy do zabudowań, okazuje się,
że jesteśmy… na przedmieściach Nevsehir. Tu z kolei i ludzie, i budynki czy
sklepy wyglądają bardzo europejsko – jakbyśmy nie tyle zrobili porządne kółko, co przekroczyli
jakąś czasoprzestrzenną barierę.
Ogrzewamy się w jednej z licznych rodzinnych barów. Miły
pan robiący kebaby z pełnym politowania wzrokiem patrzy na mnie, dowiadując się,
że nie jadam mięsa. W ramach pocieszenia oferuje darmowy czaj.
W końcu łapiemy pierwszą z brzegu marszrutkę. Kierowca, jak
wszyscy tutaj jedzie zbyt szybko, trąbiąc przy tym i ignorując znaki, o włączaniu
kierunkowskazów nie wspominając. Być
może ufa, że przed ewentualnym wypadkiem uchroni go dzierżony w dłoni różaniec
. Podobny dostrzegam u jego towarzysza, o twarzy niczym z plasteliny, z wielkim
nosem przypominającym zabawnych Sąsiadów ze znanej czeskiej kreskówki.
Docieramy do Cavuşin – starej wsi leżącej na ogromnej skale,
z wykutymi w niej domostwami. Ponoć jeszcze do lat 60. XX wieku mieszkali tu
ludzie - wówczas jednak część skały się oberwała, grzebiąc żywcem wielu jej
mieszkańców. Ci, co ocaleli, założyli nową wieś, w nieco bezpieczniejszym
miejscu. Warto tu zajrzeć choćby do pozostałości po kościele św. Jana – z
imponującą fasadą i wciąż zachowanymi freskami w jego wnętrzu.
Z wioski wracamy do naszego hotelu piechotą przez Dolinę
Gołębi – tam, gdzie jak sądziliśmy, dotarliśmy już pierwszego dnia. Droga jest
nieźle oznakowana, jednak po ciemku łatwo się zgubić, kiedy więc trafiamy na
ścieżkę, skąd rozciąga się kapitalny widok na imponującą przepaść, wracamy po
śladach z powrotem do Cavuşin. Musimy wyglądać na mocno wymordowanych, gdyż już
pierwszy zapytany o drogę do Göreme przechodzień oferuje nam podwózkę. Jeszcze
zdążymy na późną kolację w na oko porządnej restauracji, gdzie obsłuży nas
kelner ubrany w dres z niebieskim paskiem. Taki ichni dress code?
Piękna była zima tej
wiosny
Czwartego dnia zaskakuje nas w Göreme prawdziwa zima. Widok
jest niesamowity i upajamy się nim przez pierwsze kilkanaście minut, pozostaje
jednak pytanie – co dalej? Po raz kolejny musimy odpuścić sobie wąwóz Ihlara,
coś nie mamy szczęścia do tych wąwozów. Rozważamy jeszcze nagły desant z
Kapadocji na południe lub bardziej na wschód kraju– jednak wizja kilkunastu
godzin w autokarze, kiedy za dwa dni i tak musimy przejechać pół Turcji by
wrócić na lotnisko w Stambule, jest cokolwiek zniechęcająca. Chcąc nie chcąc,
decydujemy się zostać w naszej „uroczej” grocie i jedziemy zwiedzić zakopane
starożytne miasta. Wybieramy Kaymakli, ponoć najciekawsze z podziemnych miast (a
jest ich w Kapadocji blisko 30), powstałe ok. 4 tysiące lat temu. Tu ukrywali
się też pierwsi chrześcijanie , tu schronienia szukali Bizantyjczycy uciekający
przed Arabami, a potem Turkami. Dziś jednak w owych miastach (nazwa zdecydowanie
na wyrost) poza sięgającymi kilkudziesięciu metrów w głąb tunelami i pustymi
celami nic nie ma. Dobry trening na mięśnie ud i tyle. Mała frajda, jak dla
mnie. Czyli generalnie szkoda czasu, chyba że, tak jak w naszym przypadku,
lepszej alternatywy nie ma.
Następnego dnia zima wciąż w pełnym rozkwicie, wybieramy się
jednak po raz kolejny do Doliny Gołębi. Tym razem trzymamy się szlaku, ale nie
udaje się nam trafić do widzianej w nocy przepaści. Niemniej, jest pięknie.
Docieramy za to znów do Cavuşin, które oglądane za dnia i pod śnieżną pokrywą
wygląda równie olśniewająco.
Po południu jedziemy do Keyseri. Zostawiamy na dworcu bagaże
i zwiedzamy centrum. Tyle że właściwie nie ma tam nic do zwiedzania. Miasto
jest szare i brzydkie. Niemal żadnych zabytków, żadnej też przykuwającej wzrok
przyrody. Nawet słynny stary targ zamknęli. Są tam jakieś stragany z tandetną
odzieżą i niewielka przestrzeń dawnego bazaru, gdzie pod pięknym sklepieniem
można nabyć równie piękne, jak ktoś lubi, dywany. Jedynym pocieszeniem jest
naprawdę dobra kolacja – jedna z lepszych, jakie jedliśmy w Turcji. Ale w
obliczu straconego popołudnia to pocieszenie jest, zaiste, marne.
Wracamy więc po nasze klamoty na dworzec i łapiemy nocny autokar do Stambułu, by przed
odlotem do Polski – szczęśliwi, ale też pełni niedosytu – jeszcze przez kilka
godzin cieszyć oczy tym niezwykłym miastem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz