Droga z granicy do Suchumi, stolicy tego
nieuznawanego przez niemal cały świat państwa, wiedzie przez ponure okolice,
gdzie śladów wojny wciąż jeszcze nie zatarł ani czas, ani ludzie. Wiezie nas
rosyjski reprezentant świadków Jehowy, który, niepomny naszej słabej
ruszczyzny, rozkręca się coraz bardziej, wieszcząc rychłe nadejście Armagedonu.
Brzmi to dość złowieszczo, a momentami nabiera mocy samospełniającej się
przepowiedni - zwłaszcza gdy mijamy opuszczone domy i bloki straszące pustymi
oczodołami pozbawionych szyb okien. I tylko wszechobecne krowy na ulicach (nic
sobie nierobiące z jeżdżących samochodów i tak samo nieugięte, jak wszędzie na
Kaukazie) informują, że wciąż jednak toczy się tu życie. Choć w przygranicznym
Gali, zamieszkanym wyłącznie przez Megrelów, rdzennych mieszkańców tego regionu,
to życie wygląda nieco inaczej niż w zachodniej czy północnej Abchazji. Ale tam
trafimy dopiero w drodze powrotnej do Gruzji, tymczasem bez przeszkód
dojeżdżamy do Suchumi, planując szybko załatwić wizę i jechać dalej, w kierunku
Nowego Afonu.
Stolica Abchazji w niczym nie
przypomina znanych mi gruzińskich miast. Nie widać też zbyt wielu turystów,
wszędzie natomiast słychać rosyjski język. Szyldy i nazwy ulic pisane są na
ogół w dwóch językach – alfabet abchaski jest jednak nieznaczną tylko wariacją
cyrylicy, wrażenie zruszczenia jest więc znaczne. Zaczynam powoli rozumieć,
dlaczego wszyscy spotkani przez nas Gruzini zgodnie, choć z niezmiennym żalem,
mówią o anektowaniu Abchazji przez Rosję.
Zatrzymujemy się na późne śniadanie i
lokalne piwo w miejscu obleganym raczej
przez autochtonów, wzbudzamy więc żywe zainteresowanie innych gości, nieprzyzwyczajonych do turystów „z zachodu”. Na dowód abchaskiej gościnności zostajemy obdarowani przez jednego z nich butelką lokalnego wina. Nasz darczyńca jednak na prezencie nie poprzestaje i wkrótce przysiada się do nas, ciekawy jak tu trafiliśmy i co nas przywiodło do jego kraju. Taką otwartość przyjmujemy z rezerwą, cichy głos i powolne, z trudem wydobywane słowa bierzemy bowiem - całkowicie niesłusznie - za efekt alkoholowego upojenia. Chrips, nasz nowy znajomy, to weteran ostatniej wojny.
Z zawodu elektryk, obecnie bezrobotny, na utrzymaniu pracującej w sklepie żony. Wojna zostawiła mu w spadku dość poważne problemy z nerkami, co dokumentuje trzymana w pogotowiu pokaźna siatka pełna medykamentów. Już po kilku minutach oferuje nam wspólną wycieczkę i gościnę we własnym domu, przekonując, że znalezienie noclegu w tym okresie graniczyć będzie z cudem, zwłaszcza w tak turystycznych miejscach, jak Nowy Afon czy Piacunda. Jego gościnność trochę nas zdumiewa, próbujemy się delikatnie wykręcić. On jednak nie daje za wygraną, całkiem jakby zwietrzył intratny biznes, który może mu przejść koło nosa. Ba! Gdyby chciał na nas zarobić, co w jego położeniu nikogo by nie zdziwiło, ta sytuacja byłaby zdecydowanie mniej niezręczna.
przez autochtonów, wzbudzamy więc żywe zainteresowanie innych gości, nieprzyzwyczajonych do turystów „z zachodu”. Na dowód abchaskiej gościnności zostajemy obdarowani przez jednego z nich butelką lokalnego wina. Nasz darczyńca jednak na prezencie nie poprzestaje i wkrótce przysiada się do nas, ciekawy jak tu trafiliśmy i co nas przywiodło do jego kraju. Taką otwartość przyjmujemy z rezerwą, cichy głos i powolne, z trudem wydobywane słowa bierzemy bowiem - całkowicie niesłusznie - za efekt alkoholowego upojenia. Chrips, nasz nowy znajomy, to weteran ostatniej wojny.
Z zawodu elektryk, obecnie bezrobotny, na utrzymaniu pracującej w sklepie żony. Wojna zostawiła mu w spadku dość poważne problemy z nerkami, co dokumentuje trzymana w pogotowiu pokaźna siatka pełna medykamentów. Już po kilku minutach oferuje nam wspólną wycieczkę i gościnę we własnym domu, przekonując, że znalezienie noclegu w tym okresie graniczyć będzie z cudem, zwłaszcza w tak turystycznych miejscach, jak Nowy Afon czy Piacunda. Jego gościnność trochę nas zdumiewa, próbujemy się delikatnie wykręcić. On jednak nie daje za wygraną, całkiem jakby zwietrzył intratny biznes, który może mu przejść koło nosa. Ba! Gdyby chciał na nas zarobić, co w jego położeniu nikogo by nie zdziwiło, ta sytuacja byłaby zdecydowanie mniej niezręczna.
Na podziwianie uroków abchaskiego
krajobrazu przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, tymczasem zgodnie, choć
niechętnie przyjmujemy ofertę Chripsa, który, szczęśliwy, jakbyśmy zapewnili mu
największą atrakcję lata, zabiera nas zaprzyjaźnioną taksówką do domu na
obrzeżach miasta, a stamtąd na rekonesans stolicy.
Po małpich atrakcjach i krótkim
spacerze najbardziej reprezentatywną i odbudowaną promenadą docieramy do
niegdyś sławnej kawiarni Amra, która jednak lata świetności ma już zdecydowanie
za sobą. Mimo wszystko warto tam pójść, zwłaszcza wieczorem. My wpadamy tylko
na jedno piwo, ale zostajemy kilka godzin. Pojawia się bowiem znajomy Chripsa, a
z nim toasty, wino, koniak, pierogi - czyli jak to zwykle bywa na Kaukazie.
Argumenty, że nie jesteśmy głodni, nie mieszamy alkoholi albo że już mamy
dość oczywiście mogliśmy sobie darować, jak zwykle w takich przypadkach mają
bowiem moc odwrotnie proporcjonalną do żarliwości zapewnień. Nie da się też
uniknąć rozmów o wojnie i jej konsekwencjach, choć wśród licznych toastów nie
brakuje też takich za Gruzinów, za pokój, za dom. Nasi rozmówcy wielokrotnie
podkreślają, że wojna to kwestia
polityki, a nie zwykłych ludzi. Bo przecież żyli z Gruzinami tyle lat i nikt
nikomu nie wadził. I mogliby żyć tak dalej, gdyby ktoś na górze nie zadecydował
inaczej. Gdyby nie kazano im opuszczać ich ziemi. No a gdzie mieli pójść? Bo
przecież nie do Rosji?
Przypominają mi się słowa pewnego abchaskiego aktora, o którym w swej książce pisał Górecki: "Z jednej strony morze, z drugiej góry, z trzeciej Gruzini, a z czwartej Ruscy. Gdzie się mamy, do cholery, podziać?". Słowa te, choć wypowiadane niedługo po wojnie, chyba wciąż nie straciły na aktualności. Nasi znajomi nie chcą jednak mówić o zależności od swych opiekuńczych sąsiadów. Być może nie boją się "rozpłynięcia" w rosyjskim narodzie, a może uważają, że lepszego wyjścia nie było? Trochę jak w tym porzekadle: pójdziesz w lewo - stracisz konia, pójdziesz w prawo - stracisz życie. A jeśli pójdziesz prosto - zatracisz siebie.
Przypominają mi się słowa pewnego abchaskiego aktora, o którym w swej książce pisał Górecki: "Z jednej strony morze, z drugiej góry, z trzeciej Gruzini, a z czwartej Ruscy. Gdzie się mamy, do cholery, podziać?". Słowa te, choć wypowiadane niedługo po wojnie, chyba wciąż nie straciły na aktualności. Nasi znajomi nie chcą jednak mówić o zależności od swych opiekuńczych sąsiadów. Być może nie boją się "rozpłynięcia" w rosyjskim narodzie, a może uważają, że lepszego wyjścia nie było? Trochę jak w tym porzekadle: pójdziesz w lewo - stracisz konia, pójdziesz w prawo - stracisz życie. A jeśli pójdziesz prosto - zatracisz siebie.
W końcu, po kilku godzinach ucztowania, wracamy do domu Chripsa, z
niezłym szumem w głowie i z kwiatami w dłoniach - żona naszego gospodarza obchodzi tego dnia swe 38 urodziny! Kobieta nie okazuje jednak
złości, choć mężowi nie omieszka nawrzucać - po abchasku, żebyśmy nie
zrozumieli, naturalnie. Mimo wyraźnego zmęczenia poczęstuje nas jeszcze winem,
tortem i domowym chaczapuri, które, podobnie jak koniak, uznaje się tu za danie
narodowe, bezpodstawnie przywłaszczone przez Gruzinów. Kompleks względem
niedawnego okupanta ujawnia się jeszcze kilkakrotnie, Abchazi są bowiem
doskonale świadomi polsko-gruzińskiej sympatii, która przekłada się na szalony
wzrost turystyki, głównie za sprawą tanich lotów do Kutaisi. „A nas wy Polacy,
nie lubicie”- z żalem w głosie stwierdza Ewa – „Tylko Rosjanie tu
przyjeżdżają”. Moje wyjaśnienia, że nie tyle nie lubimy, co nie znamy i w ogóle
o Abchazji niewiele wiemy, przyjmuje jednak z wyraźną ulgą. A może po prostu
wygodnie jest jej w to wierzyć?
![]() |
zdjęcie rodzinnej fotografii rodziny Chripsa, fot. G. A. |
Dostajemy łóżka w pokoju synów,
którzy na tę noc przenoszą się do sypialni rodziców, śpiąc na dmuchanych
materacach. Rano przywita nas całkowity brak wody, co Ewa oznajmia tonem
wskazującym, że rzecz to u nich normalna, a w każdym razie nierzadko spotykana.
„Może będzie za godzinę, może jutro” - dodaje beznamiętnie. Chrips przy
śniadaniu już nie namawia nas na wspólną wycieczkę do Afonu. Wczorajszy spacer
wyraźnie go zmęczył, teraz wydaje się jeszcze starszy i zmęczony życiem niż
poprzedniego dnia.

Odprowadzeni przez jego bardzo sympatycznego i
pomocnego syna żegnamy przedmieścia Suchumi, a wkrótce i samo miasto.
Załatwiamy jeszcze tylko wizę, obijając się o kilka urzędów po drodze, a potem
błądząc w poszukiwaniu wylotówki na nowy Afon. W końcu wsiadamy do marszrutki.
Miasto jednak przegapimy, lądując ostatecznie gdzieś w połowie drogi do
Picundy - jednej z najbardziej obleganych turystycznie nadmorskich
miejscowości Abchazji.
Atrakcyjność tego bloga jest bardzo duża. Świetny design - pasuję do prowadzonej tematyki.
OdpowiedzUsuńDzięki za przydatne informacje:) Jedziemy tam dziś w nocy :) Relacje możecie zobaczyć w przyszłym wydaniu HitchHiker magazin w empikach:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy!
Przyjemności! Do magazynu na pewno zajrzę. Pozdrawiam
Usuń