Północna Armenia: Odzun, Hachpat, Sanahit oraz sentymentalny powrót do Tbilisi

W Alawerdi zatrzymuję się w B&B poleconym mi przez babeczkę z hostelu w Erywaniu. Zostawiam bagaże i ruszam na rekonesans okolicy, za cel obierając niedaleki Odzun. Tu samochody same się zatrzymują, a ich kierowcy ze zdumieniem i niedowierzaniem przyjmują moją niechęć do wspólnej jazdy. Jest tak pięknie, chcę nacieszyć oczy cudownymi widokami. W końcu jednak daję za wygraną i wsiadam do auta, które psuje się po kilkudziesięciu przejechanych metrach. Kierowca za kwestię honoru uznaje znalezienie mi transportu, nie chce nawet słuchać moich nieśmiałych wykrętów. Ponoć Ormianie także na szczyty wjeżdżają samochodami. Dla nich góry i piesze wędrówki to żadna atrakcja. Przeciwnie - widzą w tym rodzaj ujmy, co dobitnie pokazuje znane ormiańskie powiedzenie: „Gość, który przyszedł o własnych nogach, nie zdobędzie szacunku”. No cóż, co kraj, to obyczaj.








Kolejne wiozące mnie auto co prawda dojedzie do celu, ale jakimś cudem chyba, bo wygląda jak relikt z co najmniej poprzedniej epoki, pozbawiony nawet kilku siedzisk. Po autobusie do Eczmiadzyna nic mnie jednak nie zdziwi.  

Zwiedzam piękny kościół, a chwilę później odpoczywam w barze obok, popijając ormiańskie piwo i gaworząc z miejscowymi dziadkami, dla których jestem nie lada atrakcją. Nie mogą zrozumieć, po co przyjechałam aż tutaj, mając dostęp do tylu miejsc na świecie. Po raz kolejny muszę przekonywać autochtonów, w jakim pięknym miejscu przyszło im żyć. Ormianie moje wyjaśnienia przyjmują jednak z niedowierzaniem. „Dla was tam, na Zachodzie – mówi jeden z nich – to my takie dzikusy jesteśmy, co? Przyjeżdżacie tu odkrywać nasze tereny, niczym Kolumb Amerykę”. Przesadził, to jasne. Myślę jednak, że jak ktoś nie lubi monastyrów i gór, nie szuka kontaktów z ludźmi lub kompletnie nie zna rosyjskiego – pewnie nie ma tu czego szukać. Armenia to zdecydowania nie jest kraj dla ceniących luksusy turystów. To jednak idealny kraj do podróżowania, w którym - jak pisał niegdyś Gide - powinna być raczej asceza niż przyjemność. "Przyjemność oddala nas od nas samych, jak rozrywka Pascala oddala nas od Boga".



 Spacerując po wiosce, napotykam głównie pracujące w polu kobiety, starców odpoczywających przed domami oraz dzieciaki, które pozdrawiają mnie łamaną angielszczyzną i przyglądają się, jakby widziały kobietę z co najmniej innej planety. Młodych mężczyzn jak na lekarstwo, pewnie większość wyjechała za chlebem do Rosji.














Nasyciwszy oczy i opędziwszy się wreszcie od bardzo namolnego prosiaka, któremu wyraźnie przypadły do gustu moje łydki, próbuję znaleźć drogę do Alawerdi. W końcu wchodzę w pierwszą lepszą boczną uliczkę i zaczepiam jakiegoś starszego pana. Wyjaśnia mi z uśmiechem, że tędy, to dojdę tylko do jego chałupy, ale zaprasza, bo widoki z jego sadu należą do najładniejszych w okolicy. A za chwilę, wyraźnie połechtany moim zachwytem, proponuje wejście na wieżę radiową stojącą nieopodal. Widok z 50-metrowej wysokości kusi, oj kusi. Więc co tam, wchodzę, zwłaszcza że mam asekurację. Skoro starszy pan może, to ja miałabym nie dać rady? Zdobywam więc szczyt, a tym samym serce mojego nowego przyjaciela. No i nagrodę w postaci cudownych widoków. 













Po zejściu na dół próbuję się pożegnać z miłym dziadkiem, nie jest to jednak takie proste. „U nas taka tradycja – mówi do mnie – że jak się kogoś pozna, to trzeba go ugościć. Nie można tak po prostu pozwolić mu odejść”. "Ugościć" to słowo, które nie najlepiej mi się ostatnio kojarzy, ale widzę, że staruszka nie przekonam, daję wiec za wygraną. Idziemy do chałupy jego przyjaciela. Ten nawet nie wydaje się zaskoczony, szybko zbiera porozrzucane po pokoju skarpetki i biegnie do sklepu po wino. Niedawno zabił świniaka, ale słysząc, że jestem „trawożercą”, nawet nie próbuje wykładać mięcha na stół. A mnie w zupełności zadowalają domowe sery, warzywa z jego ogrodu, no i oczywiście pędzona własnoręcznie śliwowica. Wino winem, ale bez skosztowania wódki się nie da. I bez toastów, rzecz jasna, które tu są niemal tak uroczyste jak w Gruzji. W przeciwieństwie do Gruzinów Ormianie są jednak pragmatykami i nie psioczą na Rosję. Za czasów ZSRR żyło im się zresztą znacznie lepiej niż innym republikom, ale i teraz to Rosja jest ich naczelną żywicielką oraz gwarantem bezpieczeństwa. Tam mieszka cała rodzina mojego gospodarza, a i on wrócił tu tylko na chwilę. Bo "tu nic nie ma, tylko bieda" – mówi mężczyzna, wskazując faktycznie skromne, ascetyczne wręcz wnętrze. Ormianie jak żaden chyba inny naród czują się obywatelami świata - wszędzie mają swoją małą Armenię.

Panowie naciskają, bym przenocowała u nich, są nawet skłonni pojechać po moje bagaże. Ich gościnność bywa tak wielka, że aż zaborcza. Udaje mi się jednak wykręcić, choć łatwe to nie jest. Niepocieszeni, ostatecznie dzwonią po znajomego, by zawiózł mnie do hostelu. Przyjeżdża po mnie chłopak na oko 30-letni, o szczerym uśmiechu eksponującym złote koronki na górnych zębach. Czy to wciąż, jak niegdyś w Rosji, oznaka zamożności? Nie śmiem pytać, w ogóle nie śmiem nic mówić, chłopak bowiem mówi za nas dwoje, a ja modlę się, by przypadkiem nie zechciał przejść do czynów. Zaczyna niewinnie, od bon motów godnych kalendarzy dla kucharek. Na przykład, że stara się żyć tak, jakby każdy dzień był jego ostatnim. I tak w ten deseń. Po mych ostatnich autostopowych przygodach podejrzewam, że kryje się za tym coś więcej niż fascynacja literaturą w stylu Paola Coelho. I rzeczywiście, "złotousty" chłopak za chwilę przechodzi do pytań o moje ulubione pozycje w seksie, i czy lubię tak tradycyjnie, czy może bardziej wyrafinowanie... Brrr. Na szczęście droga nie jest długa i udawanie lekko niedorozwiniętej i niekumającej po rusku zdaje egzamin. 
A rano? A rano przyjeżdża Grzegorz, z którym zwiedzałam Abchazję i wybieramy się razem zobaczyć flagowe zabytki regionu. Zaczynamy od X-wiecznego kompleksu klasztornego Hachpat, leżącego nad kanionem rzeki Debed, a stamtąd próbujemy się dostać do równie znanego monasteru Sanahin. Nie chcemy jednak jechać marszrutką, ani też iść asfaltową, nudną droga. Wybieramy przeprawę przez wąwóz, która do trudnych nie należy, jednak nie najłatwiej na nią trafić. Ale zdecydowanie warto spróbować. My trochę pobłądziliśmy, ale miało to też swoje dobre strony. Zwłaszcza, że widoki są wszędzie nietuzinkowe, a towarzystwo innych turystów raczej mało prawdopodobne. No i w ogóle było cudnie i sielsko. Ale nie będę o tym pisać - zobaczcie sami :)


















***
Następnego dnia wracamy do Tbilisi, by spędzić razem jeszcze jeden dzień w stolicy Gruzji. Zatrzymujemy się u Eki, która wynajęła mi swoją kawalerkę rok temu, podczas mojej samotnej gruzińskiej wyprawy. Miasto oblegają szkoccy fani piłki nożnej, ich reprezentacja gra wówczas eliminacyjny mecz z Gruzją. Jest wiec tłoczno i głośno, co nieco psuje mój sentymentalny spacer po mieście. Mam też przeczucie, że powrót do Polski oznaczał będzie koniec nie tylko tej wycieczki…


Na targu, gdzie w każdej alejce sprzedają tylko jeden produkt. Tu- ziemniaki

Bezdomna kociara była też rok temu, choć wówczas rozbiła sobie w środku miasta namiot. Teraz jej lokum jest dużo skromniejsze



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz