„Jak można nie lubić Wenecji?” –
napisałam ze zdumieniem do znajomego, który nie podzielał mego zachwytu nad tym
osławionym włoskim miastem. Przez kilka pierwszych dni, wciąż oczarowana miejscem, w którym nie byłam przecież po
raz pierwszy, słałam gdzie popadnie fotki mające rozbić wątpliwości wszelkich maruderów.
Bo Wenecja jest piękna. Jak pisał Brodski, "konkurencją dla miasta na wodzie mogłoby być tylko miasto wzniesione w powietrzu, czyli nieistniejące". Ale niestety, choć Wenecja jest niezaprzeczalnie piękna, nie da się w niej żyć. I nie ma to nic wspólnego z mało apetycznym aromatem wydobywającym się niekiedy z kanałów. Miasto na wodzie przytłacza. I, kiedy już zwiedzi się wszystkie flagowe zabytki i muzea, zwyczajnie nudzi. Piszę to jako italofilka, ślepą i niestygnącą od lat
miłością darząca niemal wszystko, co włoskie. Zawsze co prawda wolałam
południe, zwłaszcza Neapol i Sycylię (tu byłam najdłużej, bo prawie dwa
miesiące). Mimo to każda możliwość wyjazdu do Italii, nawet jeśli miał to być
naukowy pobyt (tak jak ostatnio), cieszyła mnie niezmiennie. Miesiąc w Wenecji
brzmiał niemal jak wygrana na loterii. Mój entuzjazm stygnął jednak z każdym
dniem pobytu, a im dłużej tam byłam, tym z większą radością odliczałam dni do
wyjazdu. I nie pomagała nawet wizja zbliżającego się karnawału – ten zresztą
okazał się jeszcze większym rozczarowaniem. Ale po kolei.
|
Widok z tarasu mojego mieszkania |
Dzięki pomocy kumpeli wynajęłam
ogromne i piękne, choć niestety paskudnie zimne mieszkanie w samym sercu
miasta, tuż przy Rialto Mercato. Chciałam się poczuć jak mieszkanka Wenecji, nieutożsamiająca się broń boże z tysiącem innym turystów, każdego dnia
oblegających miasto. Nie wiem, jak żyje się prawdziwym wenecjanom, zwłaszcza mieszkającym
w centralnych dystryktach. Nie wiem, czy tak samo marzną zimą. Czy wciąż męczy ich widok zatrzymujących się
przed każdą witryną i blokujących przejście wycieczek. Może już przywykli. Zapewne też, znając każdy
kąt miasta wiedzą, gdzie robić zakupy i którymi uliczkami chodzić, by omijać
hordy turystów i jednocześnie trafiać do celu. Mnie jednak długo zajęło, nim w
końcu przestałam czuć się jak dziecko we mgle, nieustannie błądzące krętymi
uliczkami miasta. Przez większość pobytu pracowałam w bibliotece biennale na
terenie Giardini. Cudne miejsce, choć niekoniecznie zimą. Trasa z Rialto jest
raczej prosta, prowadzi bulwarem wzdłuż Canale Grande. Szybko mi się jednak
znudziła, zwłaszcza że rano ciężka kotara mgły na ogół i tak nie pozwalała nic
zobaczyć. Więc szukałam alternatywnych tras. W Wenecji jednak nie da się pójść
po prostu równoległą drogą. Kręte, wijące się ulice, mostki między kanałami lub
ślepe uliczki prowadzące do kanałów gwarantują, że gdzieś się w końcu trafi,
niekoniecznie jednak tam, dokąd się trafić chciało. A jeśli ktoś, jak ja,
został obdarzony bardzo wątłym zmysłem orientacji przestrzennej, nawet
gruntowne studiowanie mapy nie na wiele się zdaje. Początkowo nawet mi się to
podobało. Błądzenie ma, wiadomo, swoje niezaprzeczalne uroki: trafia się na
ogół w miejsca, o których przewodniki nie wspominają (jak zamknięta dla
zwiedzających część arsenału z włoską łodzią podwodną), można obserwować
zwyczajne, nieśpieszne życie mieszkańców, przechadzać się pod sznurami prania
bądź też wpaść na filiżankę aromatycznego espresso do baru dla lokalsów, gdzie
kobiety obładowane siatkami i
mężczyźni śpieszący do pracy rozmawiają
trudnym do zrozumienia miejscowym dialektem … Tak, błądzenie ma swoje uroki.
Ale po kilku dniach, zwłaszcza jeśli dźwiga się na ramieniu komputer i aparat,
zaczyna ono cokolwiek ciążyć.
|
Jedno z moich ulubionych, tak nieweneckich miejsc. Napis głosi: "Nie sikać" |
|
Łódź podwodna na terenie Arsenału |
Poza tym Wenecja, inaczej niż wszelkie znane mi
miasta, nawet poza ścisłym centrum jest dość jednostajna. Omijając trasy ściśle
turystyczne, przebiegające między Placem św. Marca, Rialto, Akademią i stacją autobusowo/kolejową
(na które kierują niezastąpione napisy na murach czy chodniku) uniknie się co
prawda irytującego świergotu międzynarodowej gawiedzi, ale poza nielicznymi
wyjątkami nie ma co liczyć na inny obraz Wenecji. Wąskie uliczki, kolorowe
kamienice, kanały, romantyczne mostki i wiecznie te same sklepy – od tego nie
uciekniecie. Pewien wyjątek stanowią osiedla mieszkaniowe na krańcach laguny –
identyczne brunatne bloki nie robią jednak najlepszego wrażenia. Poza tym jest
schludnie i sterylnie, czyste i ładnie ubrane dzieci grzecznie grają w piłkę na
boisku, a starsze panie dostojnie spacerują z psami w kolorowych kubraczkach.
Nie, zdecydowanie zbyt to wszystko wymuskane, a więc dla mnie zupełnie
nieciekawe.
|
Canale Grande |
|
Na Placu św. Marka |
|
La scala del Bovolo |
W mojej geografii wewnętrznej Wenecja
zdecydowanie nie zajmuje honorowego miejsca. Z jakąż ulgą zawitałam na ostatni
dzień mojego pobytu w Italii do Bolonii! Jak dobrze było przejść się chodnikiem,
nasłuchując ryku silników i przyglądając różnorodnościom sklepowych witryn. W
Wenecji znaleźć zwykły sklep papierniczy
stanowiło nie lada wyzwanie. Wszędzie królowały maski, wyroby ze szkła z
Murano, skórzane torebki i cukiernie z tymi samymi miejscowymi specjałami – ich
obrzydliwie słodki smak był odwrotnie
proporcjonalny do wizualnej oprawy, która tak mamiła spojrzenie i powodowała
trudny do opanowania ślinotok.
Nocą zaś Wenecja pustoszała,
odkrywając swe mroczne i dość ponure oblicze. To było dla mnie największym
zaskoczeniem. Dotąd mieszkałam w Mestre i na Lido, sądziłam jednak, że tak
turystyczne miasto tętni życiem też w nocy. Tymczasem poza flagowymi miejscami
Wenecja tonie w mroku. Nocne życie tli się jeszcze w barach, a raczej przy
wejściu do nich, gdzie stoją zwykle spore grupki wielbicieli prosecco czy
modnego tutaj Spritzu. Są nawet knajpy, gdzie nie ma nic poza barem – zamawiasz
i wychodzisz na zewnątrz, zajmując dowolną stojącą „miejscówkę”.
Oblicze Wenecji rzecz jasna zmieniło się nieco
na czas karnawału. A raczej zmieniało w weekendy, bo w tygodniu miasto
powracało do swego codziennego rytmu. Karnawał trwa tutaj zwykle przez trzy
weekendy, jednak największe atrakcje mają miejsce w ciągu dwóch ostatnich dni.
Ja miałam okazję uczestniczyć jedynie w ceremonii otwarcia, stąd moja opinia
nie może być miarodajna. Bardzo na ten karnawał czekałam, zwłaszcza, że po trzech
tygodniach łażenia po mieście, a potem przesiadywania po 9 godzin w bibliotece,
byłam już naprawdę zmęczona. I pracą, i miastem. Nie liczyłam na rozrywkę przez
duże R. A jednak ten zalew pompatycznego kiczu, jaki zaserwowano na otwarcie,
przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Clou sobotniego programu stanowił - szumnie i zdecydowanie na wyrost nazwany
spektaklem - pokaz tańca zmarzniętych baletnic, stroszenie piór operowych diw i
umizgi zakochanych. A to wszystko
oczywiście na gondolach pływających
wzdłuż Canareggio, przy wtórze fanfar, pompatycznej muzyki z głośników,
wielkich balonów i kolorowego pyłu. Ale publiczność była wniebowzięta.
Oczywiście, o ile widziała cokolwiek. Bo dostać się w jakiekolwiek miejsce, z
którego widać kanał, było nie lada wyczynem. Gdy się tam zjawiłam grzecznie na
czas, mogłam oglądać co najwyżej czubki cudzych głów. Poza tym wszystko się
rozgrywało po drugiej stronie mostu, o czym najwyraźniej kierująca tłumem
policja nie była poinformowana, więc nawet ci z brzegu nic nie widzieli. Ale potem
był jeszcze jeden „spektakl”, więc się nie poddałam i zająwszy właściwą
miejscówkę czekałam cierpliwie razem z innymi twardzielami, marznąc przy tym
niemiłosiernie. W końcu coś się zaczęło. To znaczy przepływały kolejno gondole
pełne balonów, tancerzy i aktorów. Trudno było jednak doszukać się w tym jakiejś dramaturgii albo nawet jakiejkolwiek
narracji, gdyż ów „ spektakl” rozgrywał się na co najmniej kilkuset metrach, a
widzowie stali w miejscu. Na koniec, ku uciesze gawiedzi, sypnięto w stronę
tłumu tumanami kolorowego pyłu i grzecznie podziękowano za uwagę.
Atrakcją drugiego dnia były regaty oraz koncert przy Rialto Mercato – chórek kobiet śpiewał włoskie i amerykańskie
szlagiery, a akompaniował mu fortepian zawieszony wraz z muzykiem na dźwigu.
Grał ów muzyk nawet ładnie, szczególnie gdy milkły piskliwe głosy śpiewaczek, obawiam
się jednak, że nawet w takich momentach uwaga widzów skupiona była raczej na
sunącym nad kanałem fortepianie niźli dźwiękach, jakie z siebie wydobywał.
Z tych wszystkich „atrakcji”
dwóch pierwszych dni karnawału (nie licząc oczywiście widoku przebranych osób,
z których wrażenie, choć krótkotrwałe, robiły zwłaszcza dostojne starsze pary w
przepysznych sukniach, ręcznie malowanych maskach i perukach) najciekawszy był
dla mnie zlot zombich. Tu prym wiedli młodzi, który dali popis twórczej
inwencji i przede wszystkim świetnie się bawili. Bez nadęcia, bez pompy i
sztucznego blichtru. Pozostałe imprezy i ogólny klimat karnawałowy to rzecz interesująca
głównie pod względem socjologicznym, jako atrakcja kulturalna chyba jednak
niegodna uwagi.
Kończąc ten marudny post dodam
tylko dla równowagi, że bezsprzecznie warto do Wenecji przyjechać. Na tydzień, może trochę
dłużej. Zwiedzić perełki architektury i wartościowe, pokaźne zbiory sztuki,
zarówno dawnej, jak i nowoczesnej. Warto też popłynąć na okoliczne wysepki, choć
niekoniecznie na Lido. Ja to wszystko widziałam przy poprzednich pobytach,
teraz robiłam tylko sentymentalne wycieczki w kilka ulubionych miejsc. Bo
Wenecja jest piękna i ma się czym chwalić. Ale też poprzez swój brak ulic,
kolorowe budynki i romantyczne mostki jest sztuczna, nieprawdziwa, trochę
baśniowa. I może w tym leży jej urok i
przyczyna nieustannego powodzenia. Ale należy ją dawkować powoli. I w
niewielkich porcjach. Bo, jak wszelka nadmierna słodycz, szybko doprowadzi do
mdłości.
To prawda. Wenecja jest piękna, wyjątkowa... ale żyć bym tam nie chciała. Tak jak napisałaś... nie wiem czy w ogóle się da. To miasto, gdzie się wpada, zachwyca się nim i jedzie się dalej, potem długo wspominając jaka Wenecja była piękna.
OdpowiedzUsuńBardzo Ci zazdroszczę, ze byłaś w Wenecji podczas karnawału. Też mi się to marzyło, ale niestety musiałam to marzenie odłożyć na później i cieszyć się Wenecją jesienią. I tak było warto!