Szlak świątynny w okolicy Erywania: Eczmiadzyn, Chor Wirap, Garni i Geghard

Następnego dnia rano w końcu wyjeżdżam z miasta. Mój pierwszy cel to oddalony o 18 km od Erywania Wagharszapat, a w nim Eczmiadzyn, czyli najstarsza i największa świątynia ormiańska, taki ichni Watykan. A że jest niedziela, mam taki skromny, ale jak się okazuje, wcale niełatwy do zrealizowania plan, by dotrzeć na mszę. Bo, jak mi mówiono, odprawiane są tam z iście teatralnym rozmachem. Kierowana głównie ciekawością udaję się więc na przystanek, gdzie jednak miast klasycznej marszrutki stoi cokolwiek zbrakowany autobus, pamiętający chyba lata przedwojenne. Wsiadam, żeby zdążyć na czas, choć pewnie mądrzej byłoby poczekać na coś, co jedzie szybciej niż zasapany rowerzysta… Po dziesięciu minutach takiej „jazdy” już mi się nigdzie nie spieszy, już tylko marzę, żeby dojechać w jednym kawałku. Autobus bowiem wydaje z siebie dziwne gruchotanie na zmianę z warczeniem i popiskiwaniem. Jedyną nadzieją jest spokojna i pozbawiona wyrazu twarz kierowcy. Inni pasażerowie też wydają się być mało zdziwieni tym osobliwym środkiem komunikacji.



W końcu na szczęście dojeżdżamy na miejsce. Msza się właśnie kończy, zdążę jeszcze usłyszeć jedną pieśń, śpiewaną na kilka głosów z różnych punktów kościoła. Ani sama katedra, niemal zupełnie pokryta rusztowaniami, ani zresztą cały kompleks jakoś szczególnie nie urzekają. Warto jednak przejść się kawałek dalej, do niewielkiego, acz bardzo interesującego kościoła Świętej Gajany - męczennicy zabitej przez ormiańskiego króla Tirydatesa tuż przed jego konwersją na chrześcijaństwo. Ponoć to ulubione miejsce młodych, często wybierane na śluby. Ja miałam więcej szczęścia, trafiłam bowiem na chrzest dorosłych Ormian, co nieczęsto zdarza się zobaczyć nawet w samej Armenii.



Pan sprzedający w kościele świece. Zagłoba przy nim to pikuś :)
a tymczasem pod kościołem...

Jest jeszcze bardzo wcześnie, postanawiam więc ruszyć dalej, by zwiedzić słynny Chor Wirap, skąd przy odrobienie szczęścia można zobaczyć najpiękniejszy widok na górę Ararat – chlubę Armenii, obecnie leżącą w granicach zamkniętej dla Ormian Turcji. Nie wiem jednak, jak się tam dostać, z Eczmiadzynu nie kursują w tamtym kierunku żadne busiki. Pozostaje albo wracać do Erywania, na co jednak szkoda mi czasu, albo brać taksówkę, na co szkoda mi pieniędzy, albo też szukać szczęścia autostopem. Decyduję się na to ostatnie rozwiązanie. Gdybym tylko wiedziała jeszcze, jak się wydostać na wylotówkę! Dookoła ani żywego ducha. W końcu trafiam na biuro obsługujące taksówki. Pracująca tam staruszka, o wydatnych brakach w uzębieniu, bardzo stara się mi pomóc. Nie rozumie jednak, czym jest autostop, ja zaś nie rozumiem, co do mnie mówi. I tak sobie konwersujemy, kompletnie bez sensu. W końcu nadjeżdża taksówka, której kierowca jest już bardziej "kumaty", choć przygląda mi się z nieukrywanym zdziwieniem, najwyraźniej podróżowanie autostopem nie jest tu w modzie. Ale wskazuje mi drogę. I tam się udaję. I po chwili już jadę z jakimś dziadem, który po kilku sekundach proponuje mi wspólne zwiedzanie kościoła. Gdy odmawiam, wysadza mnie na najbliższym skrzyżowaniu. Ale się nie poddaję i za chwilę zatrzymuję inne auto. I tam sytuacja powtarza się jak w jakimś dniu świstaka. Tyle tylko, że dziad za kierownicą jest ciut młodszy, i ciut milszy. Ten nie zniechęca się moją odmową i choć wcale mu nie po drodze, zawozi mnie na miejsce. Mam pewne obawy, czy nie kryje się za tym jakimś fortel. Nawet te obawy próbuję nieśmiało artykułować, ale pan zapewnia, że on „nie dzikus i w pole mnie nie wywiezie”. Ale lepiej - dodaje - żebym uważała z tym autostopem, bo tu mężczyźni nie charoszyje i nie zawsze trafię na takich porządnych jak on. Faktycznie, miły kierowca, zbyt pochopnie nazwany przeze mnie dziadem, zachowuje klasę i odwozi pod samo wejście na górę, życząc mi szczęścia w dalszej podróży i radząc udanie się do Górskiego Karabachu. Bo „być w Armenii i nie być w Karabachu, to nie być w Armenii”. Co ciekawe, usłyszę to powiedzonko w ciągu tych kilku dni jeszcze nie raz. Do Karabachu niestety nie dotrę, ale „co się odwlecze…”.
Tymczasem wspinam się pod górę do cudnego i malowniczo położonego kościółka. Roztaczają się stąd piękne widoki, niestety Ararat ledwie majaczy zza chmur.



No nie można mieć aż tyle szczęścia na raz. Trudno. Ale mimo to jestem zachwycona. Sam kościółek też jest piękny, warto również pokusić się o zejście po bardzo stromej i pionowej drabinie do jamy, gdzie znajduje się cela Grzegorza Oświeciciela, patrona kościoła ormiańskiego i pierwszego patriarchy Armenii. Sama nazwa chor wirap oznacza właśnie głęboki dół i nawiązuje do miejsca, gdzie rzeczony już król Tyridates III, który zapisał się jako wyjątkowy prześladowca chrześcijan, więził przez kilkanaście lat świętego Grzegorza. Tenże, potajemnie dokarmiany przez litościwą kobietę, przeżył w tych okropnych lochach, na króla zaś spadła kara w postaci choroby psychicznej. Ponoć wył po nocach i biegał na czworakach. Wedle legendy siostra monarchy doznała objawienia, w którym zbawcą jej brata miał się okazać uwięziony w celi męczennik. Warunkiem było jedynie przyjęcie chrześcijaństwa. Szalony król nie miał nic do stracenia, poddał się więc tej wizji i  wykonał wszystko jak należy. W rezultacie Grzegorz odzyskał wolność, władca rozum, a Armenia stała się krajem chrześcijańskim. Jej król zaś szerzył odtąd chrześcijaństwo z taką samą gorliwością, z jaką wcześniej je zwalczał.


Wracając z klasztoru, przechodzę przez cmentarz. Ale nie taki z chaczkarami, czyli misternie zdobionymi krzyżami będącymi symbolem i esencją Armenii, ale stosunkowo nowy, który jednak dla mnie stanowi także pewnego rodzaju osobliwość. Przede wszystkim ze względu na wielkoformowatowe, nierzadko pełnopostaciowe portrety zmarłych, wykonywane w niemal jednolitym stylu. Spoglądają na mnie niemal jak duchy, czasem przyjaźnie, innym razem butnie, co jednak - zważywszy na fakt, że jestem tam zupełnie sama – nie nastraja zbyt przyjaźnie. Zupełnie nie pojmuję idei rozmawiania ze zmarłymi, a sądzę, że też taki jest sens uwieczniania ich na tego rodzaju portretach. Opuszczam więc w pośpiechu tę makabryczną galerię i idę szukać szczęścia na drodze. Trzeba się w końcu jakoś dostać do Erywania.


Za wiele aut jednak nie jeździ, a jak jadą, to przepełnione. Idę więc ulicą, zatrzymując się, jak tylko usłyszę ryk silnika. W międzyczasie mijam sympatycznego pana, który bez oporów pozuje do zdjęcia i wręcza mi jeszcze jakiś dziwny owoc (mówi, że to ananasowa dynia, ale przypomina to bardziej małego melona, choć smakuje faktycznie ananasowo). 

A potem mijam stragan, w którym chcę kupić jedną brzoskwinię (w końcu Armenia to kraj też z brzoskwiń słynący), a zamiast tego dostaję os sprzedawcy dwie, w dodatku  gratis. 

No i wreszcie zatrzymuje się auto jadące do stolicy. Kierowca, tym razem młody, około trzydziestoletni chłopak, to muzyk weselny. Bardzo miło nam się rozmawia, tym razem postanawiam więc ulec namowom i daję się zawieźć nie tylko do Erywania, ale dalej, do jeszcze dwóch miejsc, które chciałam odwiedzić w okolicy, a już sądziłam, że z braku czasu będę zmuszona je sobie odpuścić. No dobra, przyznaję, liczyłam, że miły chłopak okaże się przy okazji uczciwy i nienachalny, ale kierowało mną przede wszystkim wyrachowanie. Chciałam zobaczyć jak najwięcej jednego dnia, nie dając w zamian nic poza własnym towarzystwem. Na szczęście jemu to wystarczyło.
Najpierw odwiedzamy Garni - jedyne miejsce w Armenii, gdzie musiałam płacić za wstęp (10-krotnie większa sumę niż autochtoni) i zdaje się też, że jedyna pogańska świątynia w tym kraju (poświęcona bogu Mitrze). Zdecydowanie nie warta zachodu, zwłaszcza dla kogoś, kto widział zabytki starożytnej Grecji czy Rzymu. Poza tym to XX-wieczna rekonstrukcja pierwotnej budowli, kompletnie zniszczonej przez trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Armenię w XVII wieku. 



Ale z całą pewnością warto przejść się wąwozem, który ciągnie się u stóp wzgórza świątynnego. Już z góry wygląda czarująco, my jednak nie mamy czasu na piesze wędrówki. 



Zaczyna się ściemniać, ruszamy więc dalej, do średniowiecznego i równie pięknie położonego na skale klasztoru Geghard. Tu już zdecydowanie trzeba się wybrać – zarówno dla widoków mijanych po drodze, jak i dla samego kompleksu. Klasztor założył zresztą wspominany wyżej Grzegorz Oświeciciel, na miejscu starożytnych miejsc kultu. Główny kościół, z charakterystycznym przedsionkiem większym od korpusu nawowego (służył jako dom pielgrzyma) jest też ciekawie zdobiony. Urzeka zwłaszcza pięknym portalem i koronkowymi chaczkarami, które ustawione są także wokół świątyni.



 Po zwiedzeniu kompleksu wracamy do Erywania. Po drodze daję się zaprosić na kolację. Jakież jest jednak moje zdumienie, gdy auto zatrzymuje się przy hotelu, a mój serdeczny znajomy zaczyna opowiadać coś o masażach i basenie. Zaczynam w panice opuszczać samochód, kierowca jest jednak jeszcze bardziej wystraszony niż ja. Kaja się i przeprasza, że on tak z dobroci serca, że chciał tylko, żebym mogła wypocząć. Wsiadam z powrotem, bo już nie mam siły na kolejne przygody, chłopak zresztą wydaje się szczerze przejęty i zawstydzony. Zawozi mnie pod hostel, już nie próbując nawet prosić o numer telefonu. Trochę mi głupio, bo biedaczyna może liczył na jakiś miły romans, a tu się taka wredna i niewdzięczna bitch trafiła…. No ale wredna bitch jest zadowolona. To był bardzo owocny i udany dzień, zwieńczony jeszcze wybornym adżarskim chaczapuri.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz