Następnego dnia rano w końcu
wyjeżdżam z miasta. Mój pierwszy cel to oddalony o 18 km od Erywania
Wagharszapat, a w nim Eczmiadzyn, czyli najstarsza i największa świątynia
ormiańska, taki ichni Watykan. A że jest niedziela, mam taki skromny, ale jak
się okazuje, wcale niełatwy do zrealizowania plan, by dotrzeć na mszę. Bo, jak
mi mówiono, odprawiane są tam z iście teatralnym rozmachem. Kierowana głównie
ciekawością udaję się więc na przystanek, gdzie jednak miast klasycznej
marszrutki stoi cokolwiek zbrakowany autobus, pamiętający chyba lata
przedwojenne. Wsiadam, żeby zdążyć na czas, choć pewnie mądrzej byłoby poczekać
na coś, co jedzie szybciej niż zasapany rowerzysta… Po dziesięciu minutach
takiej „jazdy” już mi się nigdzie nie spieszy, już tylko marzę, żeby dojechać w
jednym kawałku. Autobus bowiem wydaje z siebie dziwne gruchotanie na zmianę z
warczeniem i popiskiwaniem. Jedyną nadzieją jest spokojna i pozbawiona wyrazu
twarz kierowcy. Inni pasażerowie też wydają się być mało zdziwieni tym
osobliwym środkiem komunikacji.
Pan sprzedający w kościele świece. Zagłoba przy nim to pikuś :) |
a tymczasem pod kościołem... |
Jest jeszcze bardzo wcześnie, postanawiam
więc ruszyć dalej, by zwiedzić słynny Chor Wirap, skąd przy odrobienie szczęścia
można zobaczyć najpiękniejszy widok na górę Ararat – chlubę Armenii,
obecnie leżącą w granicach zamkniętej dla Ormian Turcji. Nie wiem jednak, jak
się tam dostać, z Eczmiadzynu nie kursują w tamtym kierunku żadne busiki.
Pozostaje albo wracać do Erywania, na co jednak szkoda mi czasu, albo brać
taksówkę, na co szkoda mi pieniędzy, albo też szukać szczęścia autostopem.
Decyduję się na to ostatnie rozwiązanie. Gdybym tylko wiedziała jeszcze, jak
się wydostać na wylotówkę! Dookoła ani żywego ducha. W końcu trafiam na biuro
obsługujące taksówki. Pracująca tam staruszka, o wydatnych brakach w uzębieniu,
bardzo stara się mi pomóc. Nie rozumie jednak, czym jest autostop, ja zaś nie
rozumiem, co do mnie mówi. I tak sobie konwersujemy, kompletnie bez sensu. W
końcu nadjeżdża taksówka, której kierowca jest już bardziej "kumaty", choć
przygląda mi się z nieukrywanym zdziwieniem, najwyraźniej podróżowanie autostopem
nie jest tu w modzie. Ale wskazuje mi drogę. I tam się udaję. I po chwili już
jadę z jakimś dziadem, który po kilku sekundach proponuje mi wspólne zwiedzanie
kościoła. Gdy odmawiam, wysadza mnie na najbliższym skrzyżowaniu. Ale się nie
poddaję i za chwilę zatrzymuję inne auto. I tam sytuacja powtarza się jak w
jakimś dniu świstaka. Tyle tylko, że dziad za kierownicą jest ciut młodszy, i
ciut milszy. Ten nie zniechęca się moją odmową i choć wcale mu nie po drodze,
zawozi mnie na miejsce. Mam pewne obawy, czy nie kryje się za tym jakimś
fortel. Nawet te obawy próbuję nieśmiało artykułować, ale pan zapewnia, że on „nie
dzikus i w pole mnie nie wywiezie”. Ale lepiej - dodaje - żebym uważała z tym
autostopem, bo tu mężczyźni nie charoszyje i nie zawsze trafię na takich porządnych
jak on. Faktycznie, miły kierowca, zbyt pochopnie nazwany przeze mnie dziadem,
zachowuje klasę i odwozi pod samo wejście na górę, życząc mi szczęścia w
dalszej podróży i radząc udanie się do Górskiego Karabachu. Bo „być w Armenii i nie być w Karabachu, to nie być w Armenii”. Co ciekawe, usłyszę to
powiedzonko w ciągu tych kilku dni jeszcze nie raz. Do Karabachu niestety nie
dotrę, ale „co się odwlecze…”.
Tymczasem wspinam się pod górę do cudnego i malowniczo położonego kościółka. Roztaczają się stąd piękne widoki, niestety Ararat ledwie majaczy zza chmur.
No nie można mieć aż tyle szczęścia
na raz. Trudno. Ale mimo to jestem zachwycona. Sam kościółek też jest piękny,
warto również pokusić się o zejście po bardzo stromej i pionowej drabinie do
jamy, gdzie znajduje się cela Grzegorza Oświeciciela, patrona kościoła
ormiańskiego i pierwszego patriarchy Armenii. Sama nazwa chor wirap oznacza
właśnie głęboki dół i nawiązuje do miejsca, gdzie rzeczony już król Tyridates
III, który zapisał się jako wyjątkowy prześladowca chrześcijan, więził przez
kilkanaście lat świętego Grzegorza. Tenże, potajemnie dokarmiany przez
litościwą kobietę, przeżył w tych okropnych lochach, na króla zaś spadła kara w
postaci choroby psychicznej. Ponoć wył po nocach i biegał na czworakach. Wedle legendy siostra monarchy doznała objawienia,
w którym zbawcą jej brata miał się okazać uwięziony w celi męczennik. Warunkiem
było jedynie przyjęcie chrześcijaństwa. Szalony król nie miał nic do stracenia,
poddał się więc tej wizji i wykonał
wszystko jak należy. W rezultacie Grzegorz odzyskał wolność, władca rozum, a
Armenia stała się krajem chrześcijańskim. Jej król zaś szerzył odtąd chrześcijaństwo z taką samą gorliwością, z jaką wcześniej je zwalczał.
Wracając z klasztoru, przechodzę
przez cmentarz. Ale nie taki z chaczkarami, czyli misternie zdobionymi krzyżami
będącymi symbolem i esencją Armenii, ale stosunkowo nowy, który jednak dla mnie
stanowi także pewnego rodzaju osobliwość. Przede wszystkim ze względu na
wielkoformowatowe, nierzadko pełnopostaciowe portrety zmarłych, wykonywane w
niemal jednolitym stylu. Spoglądają na mnie niemal jak duchy, czasem
przyjaźnie, innym razem butnie, co jednak - zważywszy na fakt, że jestem tam
zupełnie sama – nie nastraja zbyt przyjaźnie. Zupełnie nie pojmuję idei
rozmawiania ze zmarłymi, a sądzę, że też taki jest sens uwieczniania ich na
tego rodzaju portretach. Opuszczam więc w pośpiechu tę makabryczną galerię i
idę szukać szczęścia na drodze. Trzeba się w końcu jakoś dostać do Erywania.
Za wiele aut jednak nie jeździ, a
jak jadą, to przepełnione. Idę więc ulicą, zatrzymując się, jak tylko usłyszę
ryk silnika. W międzyczasie mijam sympatycznego pana, który bez oporów pozuje do zdjęcia i wręcza mi jeszcze jakiś dziwny owoc (mówi, że to
ananasowa dynia, ale przypomina to bardziej małego melona, choć smakuje
faktycznie ananasowo).
A potem mijam stragan, w którym chcę kupić jedną brzoskwinię
(w końcu Armenia to kraj też z brzoskwiń słynący), a zamiast tego dostaję os sprzedawcy dwie, w dodatku gratis.
No i wreszcie zatrzymuje się auto jadące do stolicy. Kierowca, tym razem młody,
około trzydziestoletni chłopak, to muzyk weselny. Bardzo miło nam się rozmawia,
tym razem postanawiam więc ulec namowom i daję się zawieźć nie tylko do
Erywania, ale dalej, do jeszcze dwóch miejsc, które chciałam odwiedzić w
okolicy, a już sądziłam, że z braku czasu będę zmuszona je sobie odpuścić. No
dobra, przyznaję, liczyłam, że miły chłopak okaże się przy okazji uczciwy i
nienachalny, ale kierowało mną przede wszystkim wyrachowanie. Chciałam zobaczyć
jak najwięcej jednego dnia, nie dając w zamian nic poza własnym towarzystwem.
Na szczęście jemu to wystarczyło.
Najpierw odwiedzamy Garni -
jedyne miejsce w Armenii, gdzie musiałam płacić za wstęp (10-krotnie większa
sumę niż autochtoni) i zdaje się też, że jedyna pogańska świątynia w tym kraju
(poświęcona bogu Mitrze). Zdecydowanie nie warta zachodu, zwłaszcza dla kogoś,
kto widział zabytki starożytnej Grecji czy Rzymu. Poza tym to XX-wieczna
rekonstrukcja pierwotnej budowli, kompletnie zniszczonej przez trzęsienie
ziemi, jakie nawiedziło Armenię w XVII wieku.
Ale z całą pewnością warto przejść się wąwozem, który ciągnie się u stóp wzgórza świątynnego. Już z góry wygląda czarująco, my jednak nie mamy czasu na piesze wędrówki.
Zaczyna się
ściemniać, ruszamy więc dalej, do średniowiecznego i równie pięknie położonego
na skale klasztoru Geghard. Tu już zdecydowanie trzeba się wybrać – zarówno dla
widoków mijanych po drodze, jak i dla samego kompleksu. Klasztor założył
zresztą wspominany wyżej Grzegorz Oświeciciel, na miejscu starożytnych miejsc
kultu. Główny kościół, z charakterystycznym przedsionkiem większym od korpusu
nawowego (służył jako dom pielgrzyma) jest też ciekawie zdobiony. Urzeka
zwłaszcza pięknym portalem i koronkowymi chaczkarami, które ustawione są także
wokół świątyni.
Po zwiedzeniu kompleksu wracamy do Erywania. Po drodze daję się zaprosić na kolację. Jakież jest jednak moje zdumienie, gdy auto zatrzymuje się przy hotelu, a mój serdeczny znajomy zaczyna opowiadać coś o masażach i basenie. Zaczynam w panice opuszczać samochód, kierowca jest jednak jeszcze bardziej wystraszony niż ja. Kaja się i przeprasza, że on tak z dobroci serca, że chciał tylko, żebym mogła wypocząć. Wsiadam z powrotem, bo już nie mam siły na kolejne przygody, chłopak zresztą wydaje się szczerze przejęty i zawstydzony. Zawozi mnie pod hostel, już nie próbując nawet prosić o numer telefonu. Trochę mi głupio, bo biedaczyna może liczył na jakiś miły romans, a tu się taka wredna i niewdzięczna bitch trafiła…. No ale wredna bitch jest zadowolona. To był bardzo owocny i udany dzień, zwieńczony jeszcze wybornym adżarskim chaczapuri.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz