Giumri i Erywań, czyli o tym czego miałam nie zwiedzać

No więc jadę wreszcie do Erywania, po ponad dwóch dniach od opuszczenia Abchazji. Nie był to na pewno stracony czas, przeciwnie nawet, jednak z radością oglądam przez przybrudzone okno marszrutki stepowy niemal krajobraz przygranicznej Armenii. 
Planowałam jak najszybciej dostać się do stolicy, nie po to jednak, by zwiedzać miasto (wolałam poszwendać się po nim wieczorami), lecz by jak najszybciej udać się do okolicznych wsi i miasteczek i nasycić oczy urokliwymi kościółkami i klasztorami – charakterystyczną architekturą Armenii. 


Coś mnie jednak po drodze podkusiło, by wysiąść w Giumri, mieście leżącym nieopodal zamkniętej granicy z Turcją i na ogół pozostającym poza szlakiem turystów podróżujących po Armenii. Może i słusznie, bo choć ma ono wielowiekową tradycję, jego obecny stan, i tak mocno nadwątlony przez trzęsienia ziemi, to efekt radzieckiej XIX zabudowy – z „blaszanym” okrąglakiem w postaci ruskiej bazy na czele i paroma, skądinąd ciekawymi, kościołami.I jeszcze zadziwiająca ilością żebrzących staruszek.













Po dwugodzinnym spacerze po centrum, szybkiej kawie w przyzwoitej kawiarni (espresso po kilku dniach „lury” po turecku to prawdziwy luksus!) i owocowych, bajecznie tanich zakupach na targowisku wracam na dworzec, spodziewając się szybko dostać do Erywania. Bez problemu znajduję odpowiednią marszrutkę, wsiadam i czekam, wraz z kilkoma osobami w środku. I tak sobie czekamy co najmniej kilkanaście minut. W końcu pytam siedzącego na ławce kierowcę, kiedy ruszymy. Dostaję standardową odpowiedź: „Pojedziemy, jak wszystkie miejsca będą zajęte”. Szybo się jednak okazuje, że tym razem ów moment może nie nadejść za szybko, jeśli w ogóle. Bo ludzie co prawda przychodzą, zaraz za nimi podbiega jednak taksówkarz, oferując szybszy i przy dobrym układzie wcale niewiele droższy transport. Więc ludzie wychodzą - od razu lub po paru minutach. Zostaje tylko kilku twardzieli, w tym ja, którzy nie dają się skusić naganiaczom. Pytam więc znów kierowcę, dlaczego tak się dzieje, czemu na to pozwala, dodając jeszcze, że w ten sposób przecież nigdy nie wyjedziemy. Ale on rozkłada tylko bezradnie ręce,  w przepraszającym uśmiechu ukazując rząd nadpsutych zębów. Po czym wraca do przerwanej rozmowy z kolegami – być może także kierowcami marszrutek, którzy tak jak on nic sobie nie robią z tej ciągłej rotacji podróżnych.
 Nie mając wyjścia, w końcu także korzystam z oferty taksówkarza i ściśnięta jak sardynka w puszce wraz z 3 innymi turystami dojeżdżam wreszcie do centrum stolicy. Nie mam zupełnie siły na szukanie noclegu, wchodzę więc do pierwszego z brzegu B&B. Prowadzi go urocza i pomocna, a przy tym dobrze władająca angielskim Ormianka, która nie tylko zgadza się zejść z ceny, ale też oferuje mi dwuosobowe łóżko na antresoli, którą będę mogła zajmować sama przez 3 najbliższe noce. Niestety moja radość szybko gaśnie, okazuje się bowiem, że o tej porze (jest 16) nie mam już po co jechać gdziekolwiek, bo jeśli nawet wydostanę się z miasta, to przed zmrokiem raczej nie wrócę. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak udać się na rekonesans stolicy.
I tak się szwendam do wieczora, docierając wpierw do kilku flagowych, opisanych we wszystkich przewodnikach miejsc (Kaskady, Plac Republiki, największa świątynia w Armenii, czyli katedra Grzegorza Odnowiciela czy miniaturowy cudny Katoghike, najstarszy dla odmiany kościół w  kraju).














 Potem jednak chowam mapę i pozwalam się sobie zgubić – co zresztą, przy mojej orientacji, nawet z mapą za pazuchą zdarza mi się wyjątkowo często. Ale nie narzekam. No bo czyż jest coś przyjemniejszego w zwiedzaniu miasta, jak takie flanerstwo bez celu? Zwłaszcza gdy trafi się do jego starej, dawno już podupadłej części, a takie lubię najbardziej. Po tych wszystkich monumentalnych założeniach architektoniczno-urbanistycznych spacer po XVI-wiecznej wysoko położonej dzielnicy Kond wydaje się wręcz nierzeczywisty. Nie ma tu budynków z różowego tufu, tak charakterystycznych dla stolicy Armenii. Są zaś wąskie uliczki, dziurawe drogi, blaszane dachy, pnące się do góry domy z nieregularnego rustykalnego kamienia. A pomiędzy domami sznury z praniem, zardzewiałe samochody i dziurawe wersalki.
źródło: http://vika.livejournal.com/551601.html?nojs=1
żródło: http://vika.livejournal.com/551601.html?nojs=1






Niestety mój spacer po tej urokliwej dzielnicy  (choć chyba nie jest nią w opinii mieszkańców tego „lepszego” Erywania) szybko zostaje przerwany nagłą ulewą. Chowam się w przedsionku jednego z domów, dość obojętnie mijana przez uciekających przed deszczem mieszkańców. Zaczyna się jednak powoli ściemniać, mimo niekorzystnej aury biegnę więc w dół, trochę po omacku szukając drogi dotarcia do centrum. Deszcz jednak nie ustaje, z nadzieją i radością witam więc stojącego przy ulicy policjanta, wprost pytając, czy nie mógłby mnie zabrać do hostelu. Zaskoczony tym pytaniem gliniarz nie bez wahania się zgadza, nie ma chyba litości zostawić mnie, już kompletnie przemoczonej, na tej ciemnej i raczej ponurej ulicy. Nie może jednak uwierzyć, że przyjechałam do Armenii sama, w dodatku w celach wyłącznie turystycznych. To kolejna, i jak się okaże nie jedyna osoba, która ze zdziwieniem przyjmuje zainteresowanie zachodnich turystów ich tak pięknym przecież krajem. W końcu jednak, nie wiem czy z troski, czy raczej wietrząc okazję na romans, proponuje mi wspólną przejażdżkę po okolicy, a nawet nad jezioro Sewan. No cóż, naiwnie myślałam, że zaczepiając policjanta jestem bezpieczna, tu jednak jak widać nikt nie rezygnuje z okazji na łatwy łup. Na odczepnego biorę więc od tego skądinąd miłego gliniarza numer telefonu, obiecując zadzwonić jutro i resztę wieczoru spędzam już nienagabywana przez nikogo w knajpce, grzejąc się domowym winem i ciesząc uszy ormiańską muzyką na żywo. 

2 komentarze:

  1. Hej Diana! Trafilam na Twoj blog przez grupe «Autostopowicze...» i zaczelam czytac publikacje z Gruzji i Armenii, jako ze za jakis czas wybieram sie w tamtym kierunku. Interesujacym jest poznac doswiadczenia samotnie podrozujacej kobiety. Gratulacje za odwage!

    Jedna sprawa nie daje mi spokoju. Moze to kwestia blaha, ale po przeczytaniu kilka chwil temu artykulu na temat pracy dziennikarzy i kwesti «co jest wazniejsze, czlowiek czy newsy» stwierdzilam, ze podziele sie moimi wrazeniami z Toba, a to za sprawa opublikowanych w tej publikacji zdjec zebrzacych staruszek. Pewnie jest wiele miejsc na swiecie, gdzie takich ludzi mozna spotkac; pewnie w takich, gdzie ich mniej, wyrozniaja sie na tle innych miast w danym kraju, ale czy jest to powod, zeby od razu trzeba taka osobe obfotografowac z kazdej strony? Oby taki los nigdy nie przydarzyl sie nikomu z nas ani naszych bliskich, oby nas nigdy nikt nie trakfotwal jako sensacje. Osoby, ktore probuja wszelkich sposobow, by przezyc kolejny dzien, na pewno nie uwazaja zabawnym tego, ze ktos wybiera ich nieszczescie jako obiekt interesujacej fotografii.

    Przepraszam, jesli moj komentarz zabrzmial jak hejt. Uwazam po prostu, ze pomoc drugiemu czlowiekowi jest wazniejsza niz udokumentowanie momentow nie-zwyczajnych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozumiem Twoje wątpliwości, bo też je mam. Zawsze, gdy robię komuś zdjęcie na ulicy, mam poczucie, że to nie do końca etyczne. Bo on może sobie tego nie życzy, bo mu coś kradnę, coś bardzo prywatnego. To zresztą głębszy problem, dotyczy przecież, choć w większym stopniu, fotografii wszelkich nieszczęść ludzkich czy śmierci. Czy powinno się takie obrazy upubliczniać? Czy to nie rodzaj wizualnego kanibalizmu? Bo przecież zabiera się takim osobom jakąś część ich godności? Ale z drugiej strony gdyby nie zdjęcia, niewiele wiedzielibyśmy o świecie. A więc też w przypadku moich zdjęć, bez żebrzących kobiet obraz tych miast byłby niepełny, a nawet fałszywy. Mają więc one charakter przede wszystkim dokumentalny, reporterski. Inna sprawa, że ja bardzo lubię fotografować starych ludzi (nieważne jakiej profesji), zwłaszcza ich twarze. Ale to już inna historia.Pozdrawiam i dziękuję za komentarz

    OdpowiedzUsuń