Między krzykiem a modlitwą. O czarnobylskim reportażu Swietłany Aleksijewicz

Nic pani nie powiedziałem, tylko strzępki” – mówi jeden z bohaterów Czarnobylskiej modlitwy. I taka jest ta książka: to zbiór strzępków myśli, z których Swietłana Aleksijewicz utkała przejmującą, wielogłosową opowieść. Opowieść tych, którzy przeżyli katastrofę jądrową z 1986 roku: mieszkańców strefy, likwidatorów, przedstawicieli ówczesnej władzy. Ich urywane, czasem brzmiące niewiarygodnie, niekiedy pozbawione sensu zdania, pełne są silnych, na ogół nietłumionych emocji - rozpiętych między krzykiem rozpaczy a intymną modlitwą[1], między patosem a czarnym humorem.


Pokojowy atom też zabija

To miała być najbezpieczniejsza z elektrowni, symbol radzieckiego postępu, dowód zwycięstwa człowieka nad atomem. Dlatego też, gdy w nocy 26 kwietnia 1986 roku doszło do wybuchu jednego z reaktorów, trudno było uwierzyć w rozmiar i skutki tragedii. Nie wszyscy bali się promieniowania, nikt go jednak nie rozumiał. Bo jak może być trucizną coś, czego nie widać i nie czuć? Zagubieni byli zwykli ludzie, ale też zupełnie nieprzygotowana na taką awarię władza. Aleksijewicz ujawnia, głosami likwidatorów i polityków, wszystko to, co przez lata próbowano przed światem ukryć: błędy i niedociągnięcia związane z pracą elektrowni oraz nadużycia, manipulacje i lekceważenie zagrożenia ze strony funkcjonariuszy rządu radzieckiego. Nie chcąc dopuścić do zbiorowej paniki, która, jak słusznie zakładano, mogłaby zatrząść fundamentami ustroju, nie przedsięwzięto należytych środków bezpieczeństwa: żołnierze czy strażacy pracowali bez masek i odpowiednich strojów, ludność spożywała skażone cezem i strontem mięso i warzywa, dzieci bawiły się w napromieniowanym piasku.

My, ludzie z Czarnobyla

Jednak książka białoruskiej dziennikarki to przede wszystkim świadectwo jednostkowych przeżyć i doświadczeń osób, które przetrwały Czarnobyl, choć przy tym utraciły wiele: dom, zdrowie, życie najbliższych. W zamian otrzymały to, o co nigdy nie prosiły – nową, czarnobylską tożsamość. Dla ludzi spoza strefy byli zagrożeniem, a w najlepszym razie świecącymi się dziwakami - napromieniowany nie mógł być ani dobrą partią, ani kolegą, z którym chce się siedzieć w jednej ławce.
Reportaż Aleksijewicz zawiera miedzy innymi wstrząsające monologi kobiet, które utraciły ukochanych mężów (dwa z nich, o jednakich tytułach, rozpoczynają i kończą reportaż, stanowiąc wymowną pętlę), wypowiedź matki rodzącej dziecko z aplazją kilku narządów czy ojca, który wrócił do Prypeci po drzwi wejściowe, by móc na nich położyć umierającą córkę. Reporterka udziela głosu likwidatorom, milicjantom, nauczycielom, badaczom, politykom. Ale też chorym „na Czarnobyl” dzieciom czy „samosiołom” - nielegalnym mieszkańcom ewakuowanych wsi. Wśród tych ostatnich są też tacy, którzy zamieszkali w strefie czarnobylskiej już po katastrofie i w tej skażonej ziemi odnaleźli spokój oraz bezpieczeństwo – jak uciekające przed wojną domową tadżyckie kobiety. Nie bały się promieniowania, bały się ludzi. Bo, jak retorycznie zapytała jedna z nich, aktualnie sprzątaczka w stopniu pułkownika: „Czy jest coś straszniejszego od człowieka?”

Ojczyzna wezwała, ojczyzna kazała

Bohaterowie reportażu Aleksijewicz to ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia. Widać w nich tłumioną przez lata potrzebę przekazania, a czasem wykrzyczenia tego, czego doświadczyli, i co przez ten czas zrozumieli. Większość wywiadów powstała dziesięć lat po katastrofie, po rozpadzie Związku Radzieckiego. Taka perspektywa – jeszcze świeża, ale już umożliwiająca dystans - pozwoliła do tych prywatnych, nierzadko bardzo intymnych, opowieści dołączyć też refleksję nad własnymi motywacjami i reakcjami. Powstał w ten sposób swoisty portret zbiorowy człowieka radzieckiego. Człowieka, który musi w coś wierzyć – w wielkie idee, w partię, w system, w naukę, ale też w to, że „jakoś to będzie”, że los okaże swą łaskawość. Człowieka, który jest ufny i łatwo daje się oszukać. Dla którego nadmierne myślenie o sobie i strach o własne życie są przejawem egoizmu bądź słabością ducha. Ale też człowieka, który poczuciem obowiązku zastępuje instynkt samozachowawczy. A z drugiej strony tęskni za wzniosłością, za piękną śmiercią, która uczyni go kimś wyjątkowym.
Homo sovieticus jest więc kimś, kto żyje w marzeniach i w słowach, kto potrzebuje wielkich ideałów i nieustannie goni za sensem. A przy tym jest posłuszny. To wyjaśnia dlaczego tylu żołnierzy, milicjantów, strażaków, ale też cywilów zgadzało się, a nawet zgłaszało na ochotnika do usuwania, z narażeniem zdrowia i życia, skutków tragedii czarnobylskiej. Tragedii, której jedną z ofiar było wielkie, niezniszczalne, jak wielu dotąd wierzyło, państwo.

Samotny chór ludzki

Rozmówcy Aleksijewicz nie są weteranami, choć dla wielu z nich Czarnobyl oznaczał wojnę. Ale wojnę szczególną – taką, z której nikt nie wyszedł zwycięsko. Przeżycie katastrofy także nie przesądzało o wygranej, przeciwnie nawet – często była to śmierć rozłożona na raty, życie w ciągłym strachu o bliskich i w obliczu społecznej stygmatyzacji. Bohaterowie reportażu wydają się mieć wiele wspólnego z postaciami tragedii greckiej. Nie ma dla nich ocalenia: nie daje go ani ucieczka, ani powrót do skażonej ziemi. Jakikolwiek wybór naznaczony jest tragicznym końcem. Miała tego świadomość białoruska dziennikarka, konstruując tekst książki: wypełniają go monologi, a każdą z trzech części kończy wypowiedź chóru: odpowiednio żołnierzy, wieśniaków i dzieci. Jednak, inaczej niż w klasycznym dramacie, nie zachowano tu decorum: piękno miesza się ze śmiercią, strach i rozpacz z czarnym humorem. I raczej nie ma szansy na katharsis.




[1] Pierwsze polskie wydanie książki Aleksijewicz z 2012 roku nosiło tytuł Krzyk Czarnobyla. W najnowszym, opublikowanym cztery lata później przez wydawnictwo Czarne, zdecydowano się na wierne tłumaczenie oryginalnego tytułu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz