Nie można być przez 3 tygodnie niestrudzoną backpackerką. To znaczy można, ale gdy walczysz z anginą i zakwasami, każdy ruch głową wywołuje na twej twarzy niedający się skontrolować grymas, a bąble na piętach pozwalają chodzić tylko w japonkach – jest to wyzwanie nie lada. Dlatego po kilku dniach wspaniałej, pełnej wrażeń, ale też męczącej podróży wokół jeziora Issyk-kul, postanawiam choć na chwilę stać się klasyczną kuracjuszką i korzystać z dobrodziejstw okolicznej przyrody w nieco inny sposób. W Dżentiguz, 10 kilometrów od miasteczka o tej samej nazwie (dojazd tylko taksówką, najlepiej dzieloną, z miejscowymi – koszt ok. 3 zł) mieści się urokliwy kurort, słynny ze względu na malownicze skały przypominające ponoć 7 byków (stąd też jego nazwa). Miejscowi przyjeżdżają tu zazwyczaj, by wylegiwać się w basenie, piknikować i spacerować po okolicy. Dla turystów z zagranicy to na ogół punkt wypadowy na porządny, kilkudniowy trekking. Kiedy układałam program podróży miałam naturalnie ambicje dołączyć do tej drugiej grupy, jednak do kurortu wjeżdżam wyzbyta już jakichkolwiek złudzeń.
Odprężona i pełna energii ruszam na rekonesans. Nie zapuszczam się daleko - zniechęcona kolorem nieba i wiszącymi nade mną chmurami, wałęsam się tylko po obszarze uzdrowiska, podglądając z zaciekawieniem proces dojenia kobyły (z jej mleka wytwarza się kumys) i senne życie mieszkańców kurortu.
Jedynym zgrzytem w tej cudnej okolicy jest stojący samotnie wśród zieleni obskurny blok mieszkalny, który wygląda, jakby ustawiono go tu za karę. Architekt płakał jak projektował, chciałoby się rzecz modnym dziś zwrotem.
Mimo to Dżetiguz jest pięknie położony, w otoczeniu wysokich gór, a widoczne właściwie z każdej strony malownicze skały, cudownie zielone łąki i pasące się leniwie nad rzeką zwierzęta budują ów specyficzny klimat, wprost stworzony do kontemplacji, nieśpiesznych wędrówek i relaksu.
Nie rozpaczam więc bardzo z powodu zmiany pierwotnych planów, jednak ta uśpiona na chwilę żyłka trapera-neofity budzi się we mnie ponownie pod wpływem opowieści rodaków spotkanych w knajpie (dokąd ostatecznie uciekam przed deszczem). Postanawiam jednak wyruszyć do Doliny Kwiatów, a przynajmniej zobaczyć tyle, ile zdołam przed zmrokiem.
Zanim to jednak nastąpi, z zazdrością obserwuję grupę czeskich motocyklistów, którzy przyszli tu z siatkami pełnymi piwa. W Kirgistanie no normalne - spotykałam już nieraz ludzi, którzy w restauracjach wyjmowali swoje sery, chleby, sałatki i zamawiali do tego herbatę. Tym bardziej więc kupione w sklepie i pite w knajpach trunki nikogo tu nie dziwią. Choć w większych miastach można ponoć spotkać na drzwiach restauracji kartki z napisem: „Zabrania się wnoszenia własnego jedzenia i picia”. Ja piwa niestety nie wniosłam, choć bardzo chciałam - moje gardło na to nie pozwoliło - zamówiłam za to rozgrzewającą (jak mi się wydawało) zupę: wegetariański aszlan (w tej części kraju widać duży wpływ kuchni chińskiej), czyli 2 rodzaje makaronu z warzywami i mnóstwem ostrej papryki. Serwowany, jak się okazało, …na zimno.
Nie rozgrzałam się więc jakoś
specjalnie, na szczęście niebiosa okazały swą przychylność. Wyszło słońce, więc
poszłam na planowany spacer przepiękną i niezbyt męczącą (wręcz idealną dla "inwalidki") drogą do Doliny
Kwiatów.
Kusi mnie, żeby pójść dalej w górę, ale po kilkunastu minutach
rezygnuję – jest już zbyt późno, ścieżkę co chwila przecina rzeczka
wymagająca skakania po kamieniach, wolę więc nie ryzykować i nie wzbogacać
kolekcji mych schorzeń o złamaną nogę czy rozbity nos. Ale i bez tego muszę wyglądać wyjątkowo marnie, bo jakiś młodzieniec na osiołku, widząc mnie,
zwietrzył szansę na łatwy zarobek, proponuje bowiem przejażdżkę
do wodospadu i powrót do wsi za niebotyczne wprost pieniądze. Natrętny jest przy
tym niemiłosiernie i choć ostatecznie schodzi z ceny co najmniej dwukrotnie, nie daję się
złamać. Wodospadu co prawda nie zobaczę, ale do wsi schodzę na własnych
nogach, podziwiając cudne widoku w świetle zachodzącego powoli słońca.
Na ścieżce prowadzącej do wioski mam jeszcze jedną okazję na wypicie prozdrowotnego kumysu – tym razem z rąk kuracjuszy z Rosji i Kazachstanu, którzy, zwiedzając okolicę autem, zatrzymują się akurat na tradycyjny krótki piknik (kumys, lepioszka i arbuzy).
Wisienką na torcie jest tego dnia cudownie rozkoszny gorący prysznic – pierwsza normalna toaleta od tygodnia. Nie jakaś kąpiel w rzeczce, nie mycie się w miskach (o nawilżanych chusteczkach nie wspominając), ale prawdziwy prysznic z ciepłą wodą! Dobrze czasem wyjechać do takiego Kirgistanu, by móc w pełni docenić warunki, w których się żyje na co dzień.
Śpię na specjalnej, oferowanej mi
przez gospodynię, poduszce wypełnionej gryką. Ma pomóc na moje problemy z
szyją. Nie pomaga. Tak samo obolała idę rano na tradycyjny czaj i sadzone,
które powoli wychodzą mi już uszami, i korzystam z okazji, że jakiś miejscowy
jedzie akurat do wsi. Zabieram się z nim bez problemu, by następnie wbić się w
marszrutkę jadącą do Karakołu – to już ostatnie miejsce na mojej trasie wzdłuż
południowego wybrzeża jeziora Issyk-kul.
Kiedyś o uszy obiło mi sie to, że w Kirgistanie bardzo popularny jest właśnie relaksacyjny masaż kamieniami. Cieszę się, że masaż ten oferuje również wiele salonów SPA w Polsce. Moim zdaniem nic nie gwarantuje większego odprężenia niż właśnie te cudownie rozgrzewające kamienie, które długo trzymają ciepło.
OdpowiedzUsuń