Pejzaż (prawie) bez człowieka, czyli jezioro Song-kul i niemal metafizyczne milczenie przyrody

Dzięki życzliwości autochtonów i niesamowitemu szczęściu, jakie nie opuszczało mnie przez całe trzy tygodnie pobytu w Kirgistanie, spędziłam kilka dni w jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie dane mi było dotąd doświadczyć. Pięknym jednak nie z uwagi na zapierającą dech przyrodę, bajeczne krajobrazy, dziką roślinność czy olśniewające panoramy. Okolice jeziora Song-kul, bo o nich mowa, nie mają w sobie nic z malowniczości. To piękno surowe, „rustykalne”, choć pozbawione grozy majestatu, którą odczuwa się niejednokrotnie w kirgiskich górach. To piękno bezkresnej zieleni, na tle której nagle dostrzeżony samochód znanej firmy przewozowej wydaje się bezwstydnym natrętem, zaburzającym niepodważalne dekorum. To wreszcie piękno, które tworzą koegzystujące w doskonałej symbiozie pustka i cisza, duet idealny choćby dlatego, że niezakłócony dość liczną obecnością zwierząt, a przede wszystkim niemal pozbawiony człowieka. Jakiż to zdumiewający paradoks, że dzięki wspaniałym ludziom znalazłam się w miejscu, w którym najbardziej mogłam docenić ludzką nieobecność. I poczuć się choć przez chwilę (wybaczcie proszę ten patos) naprawdę wolną.

Ale po kolei.

Kiedy w końcu, po tygodniowej trasie wzdłuż jeziora Issyk-kul, wróciłam z powrotem do Bałykczy, gdzie zaczęła się moja issykulska podróż, miałam bardzo konkretne plany na dalszy etap wycieczki – chciałam się dostać nad kolejne, choć całkiem odmienne, bo wiecznie zimne i leżące z dala od cywilizacji, jezioro Song-kul. Jezioro, o którym zarówno przewodniki, jak i miejscowi mówią, że dojechać tam można tylko taksówką, za niemałą w dodatku sumkę (od 100 dolarów w górę). A że zarówno przewodnikom, jak i miejscowym, którzy liczą na łatwy zarobek, dawno przestałam ufać, postanowiłam nie dawać za wygraną i głucha na namowy i przekonania taksówkarzy wsiadłam do marszrutki jadącej najbliżej zakładanego celu, tj. do miejscowości Kochkor. Jak się okazało, kierowcom busików bezgranicznie wierzyć także nie należy. Poinformowany dokąd zmierzam wodiciel wysadził mnie na jakimś kompletnym pustkowiu, a na moje pytanie o odległość do celu odparł z uśmiechem: uże bliska, bliska. No to wysiadłam, i po chwili zobaczyłam, kak bliska – bagatela, 50 kilometrów! I dookoła – żywej duszy. Nim jednak zdążyłam oswoić się z myślą o kilkunastogodzinnej wędrówce z 12 kilogramami na plecach, zatrzymał się przy mnie samochód. Ty adna? To dawaj – rzucił do mnie kierowca, który, jak się okazało, jechał do Song-kul po kumys, by następnie zaopatrywać w ów „napój bogów” wczasowiczów z Issyk-kula.




Droga była kręta, więc te 50 kilometrów nie zleciało jak „z bicza strzelił” – ale ratowałam się oglądaniem pięknych widoków i wspominaniem Czterech pancernych – bo musicie wiedzieć, iż jest to serial, który w Kirgistanie kojarzy się z Polską bardziej niż Wojtyła, Wałęsa i Boniek razem wzięci. Poza tym prowadziliśmy zwyczajową konwersację – ot taki tutejszy smalk-talk, który już znałam na wylot: a dlaczego sama, a mąż jest, dzieci masz, w Boga wierzysz? A u was euro czy dolary? A Praga, wasza stolica (sic!), ładna? A po jakiemu tam mówicie? Zestaw pytań pozostawał niemal zawsze niezmienny, no może z paroma wahaniami (niektórzy np. lepiej odrobili lekcję geografii), zmieniały się jedynie moje odpowiedzi.
Jezioro Song-kul powitaliśmy po co najmniej trzech godzinach, dojeżdżając najpierw do turystycznej wylęgarni – miejsca sprofanowanego przez międzynarodową masę, która za niemałe pieniądze kłębi się w specjalnie do tego celu poustawianych jurtach lub w prywatnych namiotach, brutalnie burząc dziewicze piękno jeziora i jego okolic. Dołączenie do tej radosnej gawiedzi, raczonej różnymi tutejszymi rozrywkami na pokaz, w rodzaju turnieju Ulak tartysz (konna gra w wyrywanie kozy drużynie przeciwnika), zupełnie mnie nie interesowało. Skoro jednak mój kierowca po kumys udawał się w góry, gdzie turyści już raczej nie trafiali, pojechałam z nim jeszcze dobrych kilka kilometrów, wysiadając w miejscu, w którym stały tylko 3 jurty, a do jeziora prowadził półgodzinny spacer. Mój wybawiciel załatwił co trzeba, dobijając za mnie naprawdę niezłego targu, i zapowiedział że kolejnego dnia po 17 zabierze mnie z powrotem. Tak oto zaoszczędzić miałam co najmniej 100 dolarów.

Poza mną nie było tam nikogo, miałam więc dla siebie całą jurtę (gospodarze zajmowali inną), ogrzewaną specjalnym kominem - opalanym, jak mówiono, zwierzęcymi odchodami. Póki co nie miało to znaczenia, pogoda była nadzwyczaj łaskawa. Zostawiłam rzeczy i udałam się na rekonesans nad jezioro i po najbliższej okolicy.
Dookoła nie było żywej duszy, nie licząc krów i koni, w doskonałej koordynacji skubiących trawę i idealnie wpisujących się w ten pusty krajobraz. Absolutną ciszę zakłócało jedynie brzęczenie owadów, choć ani jeden mi nad głową nie latał. Już wówczas wiedziałam, że będzie to miejsce szczególne na mapie tego kraju. Choć był to dopiero przedsmak tego, co dane mi było tu doświadczyć.








Następnego dnia, obudzona muczeniem krów, wstałam wyjątkowo wcześnie, wzięłam „kąpiel” rzeczno-chusteczkową i odwiedziłam sąsiednią jurtę, przyjmując zaproszenie na herbatę od mojego gospodarza. Jurta, w której spałam, była kompletnie pusta, nie licząc pieca i kilkudziesięciu „materaco-narzut”. Tu mieliśmy już nieco większą skalę luksusu. Nie tylko dlatego, że obok klasycznych siedzisk przestrzeń wypełniał niski stół (składany, jak się okazało, na noc), ale też z uwagi na doprowadzenie do wnętrza prądu. Obok jurty mieścił się jeszcze namiot pełniący rolę kuchni i spiżarki.
Bezzębny, słabo sepleniący po rosyjsku gospodarz wyglądał na tryskającego energią 70-latka, okazało się jednak, że ma ledwie 41, co jego nadmierną żywotność uczyniło zdecydowanie mniej osobliwą. Tymczasem jego matka, surowa i potężna matrona, którą początkowo wzięłam za tegoż małżonkę, zupełnie się nie odzywała, lustrowała mnie tylko swym czujnym wzrokiem, dla odmiany nie opuszczając swego siedziska. Dwie córki gospodarza energię odziedziczyły po ojcu, czujność zdecydowanie po matce. Reprezentowały już zupełnie inne pokolenie niż ich ojciec. On, typowy Kirgiz, ceniący gościnność ponad własne interesy, one – myślące kategoriami pieniądza i biznesu nowoczesne dziewczyny. Nie siedzą tu przecież dla przyjemności, chcą zarobić – nic więc dziwnego, że częstowanie turystę darmowym posiłkiem to dla nich zbytek i marnotrawstwo. Oj, dostało się tatusiowi, że poczęstował mnie śniadaniem! Zjadłam co prawda tylko arbuza i melona, bo nic więcej nie nadawało się według mnie do jedzenia (reszta to mięso, stara lepioszka i przesłodkie dżemy), ale i tak widziałam później, jak naskoczyły na zbyt hojnego tatusia. Postanowiłam więcej do nich nie zachodzić i zaproszenia na herbatę nie przyjmować, żeby nie stać się zarzewiem kolejnych rodzinnych kłótni.
Tymczasem udałam się na 8-godzinną wyprawę w góry. Choć chyba góry w tym wypadku to za dużo powiedziane. Wędrowałam dzielnie, robiąc niemało kilometrów, ale poruszałam się raczej w głąb niż w górę, wspinając się co najwyżej na niewielkie wzniesienia – żeby odpocząć i pokontemplować przyrodę. Z jednej strony roztaczał się widok na jezioro i szerokie połacie pól, z drugiej zaś na prawdziwe góry, dla mnie póki co niedostępne. 






Pogoda była zmienna - słońce mocno prażyło, następnie przez chwilę padał lekki deszcz albo nagle wzbierał się szalony wiatr, po czym znów wszystko wracało do normy. To jest absolutnej, niczym niezakłócanej ciszy. Nawet zwierzęta, w dolinie stanowiące jednak dominujący element krajobrazu, tutaj lewie majaczyły jako niewielkie punkciki. Nie było też śmigających konno po tych stepowych połaciach jurnych Kirgizów, których widok powodował nieodparte poczucie wędrówki w głąb czasu.

W takich chwilach zaczynałam rozumieć Mickiewicza, słyszącego w ciszy stepów głos z Litwy, a do głowy przychodziły mi godne romantyków słowa pełne patosu i emfatycznego uniesienia. Bardzo żałuję, że talentu do pisania wierszy (nie żeby na miarę wieszcza, ale jakichkolwiek), Opatrzność mi poskąpiła, rysować też nie potrafię, pozostała więc tylko niema kontemplacja. W sumie dumnie zestrojona z panującą tu ciszą i bezkresem krajobrazu.
Po około 2 godzinach wędrówki krajobraz nieco się zmienił, pojawiło się też więcej zróżnicowanej roślinności. Jezioro za mną dawno już zniknęło za horyzontem, przede mną zaś ukazywały się coraz wyższe i coraz piękniejsze góry. Wiedziałam, że powinnam już wracać, jeśli miałam zdążyć na powrotny transport, ale każdy kolejny pagórek kusił ciekawością tego, co kryć się mogło za nim. A kryły się krajobrazy z każdym kilometrem piękniejsze. Wisienką na torcie było urwisko i rozpościerający się w tle przecudny widok na dolinę otoczoną koroną gór!





W tym momencie postanowiłam jednak wracać – wybrałam drogę doliną, wzdłuż rzeki, zahaczając po drodze omałe „osiedla” mieszkalne – tu i ówdzie stało po kilka jurt, ale turyści się tam nie zapuszczali, widok mojej osoby wzbudził więc mieszaninę ciekawości i zdumienia. Próbowałam zagadać kilka osób, w tym panią odzierającą ze skóry owieczkę, nikt tu jednak nie mówił po rosyjsku.








Wróciłam więc do mojej jurty. Okazało się, że kierowca był tu chwilę wcześniej i pewnie by poczekał na mnie, ale został grzecznie odprawiony. Zadecydowano, że zostaję – teraz już jako gość, nie turystka – u moich gospodarzy. Nie byłam zresztą sama – właśnie przyjechała gromada innych gości, w tym dwie pary szkownych młodych ludzi ze stolicy. Szykowała się wielka impreza i najwyraźniej ustalono, że będę jej dodatkową atrakcją. No więc zostałam.










































1 komentarz:

  1. Podziwiam Twoje podróżowanie w pojedynkę. Jedni czują się jak ryba w wodzie wśród ludzi, inni nie wyobrażają sobie podróżowania w samotności. Myślę, że na początku jest strach jak to będzie, ja sam/sama w drodze, zdany tylko na siebie, wszystko trzeba zorganizować sobie od A do Z. Jednak podczas samotnego podróżowania spotyka się wielu ciekawych ludzi, z których ktoś może wnieść do twojej podrózy, zycia?. Rzadko bywa się samemu, no chyba, że to podróż w kompletnie dziką i nieuczęszczaną przyrodę. Stajemy się wtedy jeszcze bardziej samodzielni i zauważamy całą jaskrawość rzeczy, które dotychczas nie miały dla nas większego znaczenia.

    OdpowiedzUsuń