Kolejny dzień nie przyniósł szczególnie ekscytujących wrażeń. Po śniadaniu, pożegnawszy się uprzednio ze Stachem, wróciłam znanym mi już pieszym szlakiem do Monachowa, skąd już bez trudu złapałam auto do
Ust-Barguzin. Wiózł mnie tym razem komunista na emeryturze, dawny pracownik parku. Zapytany, jak się żyje na Syberii, odparł, że "dobrze, tylko śniegu dużo". Po chwili dodał jednak, że nie tak dobrze, jak to bywało za Sowieckiego Sajuza. "Bo wtedy - przekonywał mnie ożywiony nagle staruszek - ludzie byli uczciwi i sprawiedliwi. Ale zło przyszło z Ameryki, a z nim pierestrojka i nawet ryby w Bajkale
zaczęły zdychać (!)". Jak na prawdziwego komunistę przystało, dziadzio na koniec zażądał ode mnie
pieniędzy za podwózkę - miałam jednak tylko 100 rubli pod ręką, więc się na mnie, biedaczyna, nie wzbogacił. Kolejne 150 kilometrów jechałam z mało na szczęście
rozmownym panem, nie musiałam więc po raz kolejny odpowiadać na wciąż te same
pytania. Najlepsze było jednak ostatnie 100 kilometrów, które spędziłam w...taksówce.. Tak, to nie pomyłka, na Syberii autostopowiczów zabierają nawet taksówkarze. Czy raczej ich pasażerowie. Mój wypasiony mercedes wiózł dwóch biznesmenów, których zapewne ujęła za serce samotna podróżniczka, nie na tyle jednak, by zabawiać ją jałową konwersacją. Po kurtuazyjnym "skąd jesteś" panowie zajęli się pstrykaniem fotek przez okna samochodu - nie zamieniwszy już ze mną ani słowa. Może odpowiedź nie przypadła im do serca, a może mijane wioski były ciekawsze? Nie wiem, ale jakoś specjalnie nie narzekałam. Fotek co prawda nie robiłam, zajęłam się za to kontemplowaniem dość monotonnego, wiejskiego obrazu za oknem.
Po południu witałam już po raz kolejny niemrawe centrum Ułan-Ude. A ponieważ wysiadłam przy Muzeum Historii Buriacji, uznałam, że warto jakiś przybytek kultury na tej Syberii zobaczyć. Nie miałam poza tym nic lepszego do roboty. A że byłam jedynym gościem, pracujące tam panie specjalnie dla mnie otwierały kolejno zamknięte na klucz sale wystawowe. Pewnie wolały siedzieć razem w recepcji niż pilnować pustych pomieszczeń. Nie uważam tego czasu za stracony, choć z uwagi na niedostateczną znajomość rosyjskiego nie mogłam z pewnością w pełni wykorzystać potencjału wystaw - urządzonych w sposób, delikatnie mówiąc, anachroniczny: dużo zdjęć i jeszcze więcej tekstu. Spragnionych raczej estetycznych wrażeń zachęcam jednak do udania się na najwyższe piętro muzeum, poświęcone sztuce buddyjskiej i szamańskiej, głównie z początków XX stulecia.
Tym razem nocleg zarezerwowałam sobie w hotelu tuż przy
dworcu - hotelu dość osobliwym, o standardzie raczej hostelowym, na szczęście w cenie łóżka dostaje się cały pokój. Nie ma tylko
łazienki - a właściwie jest, trzeba się do niej jednak dostać przez... pokój innych gości! To jednak nie koniec nietypowych rozwiązań. Śniadanie teoretycznie też jest dostępne, a nawet wliczone w cenę, jednak restaurację, która ma je rzekomo
serwować i która pyszni się triumfalnie obok, zamknięto na sześć spustów. Gdy widząc to, zdumiona udałam się do recepcjonistki, ta bez zażenowania burknęła tylko: "zawtraka niet". Pani nie sprawiała wrażenia skłonnej do jakichkolwiek wyjaśnień czy negocjacji, chcąc nie chcąc poszłam więc na sadzone, czyli po
ichniemu jajecznicę, do obskurnego baru nieopodal, by w końcu, tj. po 2 godzinach z odłogiem, wsiąść do pociągu nie byle jakiego, bo jadącego pośpiesznym trybem do Irkucka. Żeby jednak nie spędzić kolejnego dnia wyłącznie w podróżny, kupiłam bilet do Wydrina, niewielkiej miejscowości znanej przede wszystkim ze swych okolicznych ciepłych jezior.
Ruskie pociągi, przynajmniej te dalekobieżne, zaopatrzone są w niewielki sklepik, można się też napić herbaty z samowara podawanej w takich przeuroczych, pamiętających dawne dobre czasy stakankach w metalowych "koszulkach" z uchwytami. Sklepik obsługuje prowadnica (każdy wagon ma własny sklepik z własną prowadnicą), do zadania której należy też sprawdzanie i zabieranie podróżnym biletów. Całkiem sprytny sposób, wymagający co prawda zatrudnienia wielu osób, ale pożyteczny dla podróżnych, którzy mogą beztrosko zająć się podziwianiem widoków, czytaniem lub spaniem, bez obaw o przegapienie swojego przystanku (bilety są imienne, a prowadnica zwraca je, gdy nasza pajezdka dobiega końca).
stakan
stakan
Do Wydrina, przyjemnej, ładnie
położonej wioski, dobiłam po godzinie
15, ale czekał mnie jeszcze długi, 7-kilometrowy spacer do ciepłych jezior. Na
teren parku przybyłam więc na tyle późno, że opłacało się tam zostać na noc,
cena była jednak tak zaporowa, że tylko zostawiłam bagaż i udałam się na spacer
po okolicy. Cieple jeziora to ulubione miejsce wypoczynku weekendowego zarówno mieszkańców obwodu irkuckiego, jak i Buriacji. Leżące nieopodal Wydrino wyznacza
bowiem teren graniczny między tymi dwoma regionami. Ale też z tego powodu ludzi
tam zatrzęsienie - gwar dzieciaków, bity dyskotekowej muzyki dochodzące z
otwartych na oścież samochodów, wrzaski skaczących do wody amatorów ciepłych kąpieli (woda osiąga tu nawet 28 stopni C), smród kiełbas
pieczonych przy ognisku - te wszystkie wątpliwej jakości atrakcje skutecznie zabijają niewątpliwy urok tego
miejsca. Szybko więc uciekłam, wybierając spacer wzdłuż rzeki Śnieżnej i podziwiając
ładne, faktycznie idealne na biwak, tereny parku poza głównym szlakiem.
Na deser zafundowałam sobie jeszcze trekking przy zachodzącym słońcu na Czapkę Monomacha. Z góry, o czym co 100 metrów donosiły ustawione przy drodze tabliczki, miały roztaczać się spektakularne widoki, niestety dość skutecznie zasłaniały je rosnące tam drzewa. Udało się między nimi wypatrzeć zarośnięte tajgą jeziora i surowe górskie zbocza w oddali. Ale i tak było warto, choćby dla oddechu od krzyków turystycznej gawiedzi.
Na deser zafundowałam sobie jeszcze trekking przy zachodzącym słońcu na Czapkę Monomacha. Z góry, o czym co 100 metrów donosiły ustawione przy drodze tabliczki, miały roztaczać się spektakularne widoki, niestety dość skutecznie zasłaniały je rosnące tam drzewa. Udało się między nimi wypatrzeć zarośnięte tajgą jeziora i surowe górskie zbocza w oddali. Ale i tak było warto, choćby dla oddechu od krzyków turystycznej gawiedzi.
Zdobywszy samotnie szczycik, w kompletnej ciemności wróciłam po plecak. Na szczęście udało mi się szybko złapać stopa do Wydrina, nie musiałam więc przechodzić tej trasy raz jeszcze. Nocleg znalazłam w turbazie przed wioską, tym razem za w miarę sensowną cenę, choć bez łazienki. Bania, wliczona w cenę, była już zamknięta. W tym momencie łóżko i choć kilka godzin snu to były zdecydowanie moje priorytety. Rano natomiast chciałam dostać się do Sludianki, by stamtąd udać się wreszcie na długo wyczekiwany trekking w Chamar Daban.
Lubie takie klimatyczne jeziorka :)
OdpowiedzUsuń