Poza głównym szlakiem - Zatoka Barguzińska i Półwysep Święty Nos, czyli Syberia w pojedynkę cz. 5


Półwysep Święty Nos był od początku jednym z absolutnych  must see mojej syberyjskiej wyprawy. Chciałam tam popłynąć z wyspy Olchon, okazało się to niestety niemożliwe. Nie dałam jednak za wygraną, postanawiając dotrzeć do tej dzikiej połaci Syberii drogą lądową. Trasę prowadzącą z Ułan-Ude do Ust Barguzin przejechałam w kilka godzin autostopem, w sumie czterema samochodami. Choć bywały takie momenty, że stałam na drodze przez dobrych kilkanaście minut, nadal uważam, że autostopowanie na Syberii to łatwa sprawa. Najprościej złapać tira czy ciężarówkę, ale i porządne auta się zatrzymują, na ogół z rosyjskimi turystami za kierownicą. Sybiracy z odległych zakątków regionu tłumnie przyjeżdżają nad Bajkał, już jednak Zatokę Barguzińską zwiedzają raczej mieszkańcy stolicy Buriacji i okolic. Tym razem zabrałam się z młodym chłopakiem kształconym w Petersburgu, który wrócił w rodzinne strony, a teraz jechał odwiedzić rodziców; z mężczyzną, który przez 100 km nie odezwał się do mnie ani słowem; z gościem pracującym przy wyrębie lasu, który rozklekotanym jeepem wiózł mnie prawie godzinę  przez ledwie 20 km, strasząc przy tym niedźwiedziami (a potem podarował mi na pocieszenie 1,5 litra soku i kilogram pierników) i wreszcie z wiozącym gruz Buriatą, który z ogromną wesołością niepozbawioną jednak delikatnej nuty pogardy (a może tak mi się tylko wydawało?) reagował na wszystko, co mówiłam, włączając w to cel mojej pajezdki i sposób  podróżowania.

Piękna przyroda i jej bestie



Zatoka Barguzińska mieści się na terenie Parku Narodowego, kilka kilometrów za Ust Barguzin. Chcąc się tam dostać, należy podpisać regulamin (informujący m.in. o zagrożeniu bliskim spotkaniem z niedźwiedziem) i uiścić opłatę w wysokości 100 rubli za dzień. Załatwiając formalności związane z przepustką, nawiązałam znajomość z sympatyczną rosyjską rodziną jadącą, jak co najmniej dwa razy do roku, wraz z trójką swych dzieci na biwak do zatoki. Nie tylko zabrali mnie ze sobą, ale też zaproponowali nocleg na płatnym kempingu w naprawdę urokliwym miejscu.





Mieli dodatkowy namiot, więc skorzystałam bez wahania - i szczerze mówiąc, gdyby nie oni, prawdopodobnie groziłaby mi noc pod gołym niebem, a co gorsza, pod ostrzałem wyjątkowo krwiożerczych insektów. Przed kolacją wykąpaliśmy się jeszcze w Bajkale (chłodnym w stopniu porównywalnym do Bałtyku) - poza seniorem rodu, który zdążył się już upić zanim dojechaliśmy do celu (wcześniej racząc mnie tekstami w stylu: jak wspaniałą osobą jest Putin, i jak wszyscy go szczerze i zasłużenie kochają), a po przyjeździe zasnął tak skutecznie, że do rana go nie widziałam. I całe szczęście, obawiałam się bowiem, że czeka mnie ostra popijawa w rytm disco russo, co tu jest wręcz normą i gorliwie kultywowaną tradycją. A tak spokojnie pogawędziliśmy przy ognisku i w okolicach 22, prawie pożarci najpierw przez meszki, potem przez komary, grzecznie poszliśmy spać.




Obudziłam się o 7, zwinęłam namiot i udałam się w dalszą drogę, obierając za cel odwiedziny w trzech wioskach na Pięknym Nosie (jedyne miejsca zamieszkane tam przez ludzi). Po przebyciu pieszo trzech kilometrów miałam jednak ochotę wracać - przegrywając zmasowany atak wybitnie natrętnych insektów. Nigdy nie byłam atrakcyjnym kąskiem dla komarów czy meszek, ale tym potworom to najwyraźniej nie przeszkadzało - nie gryzły mnie co prawda, ale właziły wszędzie, nie pomijając oczu, uszu czy nosa. To, co wykonywałam z własnym ciałem, próbując się od nich bezskutecznie opędzić, musiało zapewne wyglądać na jakiś taniec paralityka - bezustanne wymachiwałam rękami w obie strony, co jakiś czas uderzając się w udo, pośladek czy pietę. Nawet piękne widoki przede mną stanowiły w tym momencie marną pociechę.





Na szczęście moja katorga nie trwała wiecznie. Pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymałam spojrzeniem tak desperackim, że nie można było minąć mnie obojętnie. I tak kolejna rodzina z trójką dzieci zlitowała się nad biedną turystką z Polski, zawożąc ją aż do samego Monachowa, a więc pierwszej wsi na trasie. Choć w tym przypadku wieś to zdecydowanie za dużo powiedziane - ot, ledwie trzy domy plus pole kempingowe na brzegu Bajkału. Ale była tam też droga prowadząca po 350 drewnianych schodach na punkt widokowy, skąd zaczynał się pieszy szlak do Katunia, tj. kolejnej z trzech wsi leżących u podnóża Bajkału. Tam więc się pośpiesznie udałam.





Szlak prowadził cały czas lasem, łagodnie wspinając się, a potem schodząc w dół, do jeziora. Był nawet, o dziwo, oznakowany! I co najważniejsze, wolny od latającego paskudztwa. Po niespełna trzech kilometrach docierał do wsi, leżącej na malowniczej terasie... Kilkanaście domów, 2 turbazy, zacumowane u brzegu łodzie, kutry i napędzane silnikiem pontony - to wszystko tworzyło niezwykły klimat tego miejsca. Miejsca, które urzekało nie tylko swym malowniczym położeniem, ale też ciszą, przerywaną jedynie krakaniem wron, szczekaniem psów i z rzadka dochodzącymi dźwiękami ludzkich głosów.




Zatrzymałam się tam na chwilę, delektując się tym spokojem i widokami lekko wówczas wzburzonego Bajkału. Moją kontemplację przerwał nagle mężczyzna, na oko 50-letni właściciel rozwichrzonych siwych włosów i spojrzenia zdradzającego spożycie co najmniej herbaty z prądem. Jak się po chwili okazało, rozmawiałam z potomkiem zesłanego tu Sybiraka, niejakim Stanisławem Ostrowskim, który co prawda polskiego zupełnie nie znał, uznał jednak, żeśmy kamraty i zaproponował mi darmowy nocleg w jednym z pokoi w swojej, całkiem dobrze wyposażonej, turbazie. To naprawdę niesamowite, jak wiele miałam tam szczęścia. Nie wiem, czy to dlatego, że - jak przekonywał mnie jeden z kierowców - złych ludzi mróz przegnał z Syberii i tylko dobrzy zostali, faktem jest, że co rusz jakaś przyjazna dusza ratowała mnie z opresji, zanim właściwie zdążyłam o cokolwiek poprosić. Tym razem groziła mi raczej utrata kilku tysięcy rubli niż wizja spania pod gołym niebem i pożarcia przez komary, niemniej ucieszyłam się niezmiernie. Miałam pokoik tylko dla siebie - skromnie urządzony, ale przynajmniej nie krzyczący, jak to często u naszych sąsiadów bywa, ordynarnie złym gustem i sakro-kiczowatymi obrazkami, od których tylko chce się grzeszyć.


Zostawiwszy bagaże udałam się tymczasem do Kurbulika, ostatniej z trzech wiosek na Świętym Nosie. Dalej były już tylko zatoki (w tym ponoć najpiękniejsza Zatoka Żmijna), do których można było albo przypłynąć, albo też dojść pieszo, 20-kilometrowym szlakiem pełnym grasujących tam futrzanych jegomości. Na bliskie spotkanie z tymi uroczymi zwierzakami nie miałam jakoś ochoty. Nie miałam też czasu, doszłam więc jedynie do wioski i kilometr dalej, do jeziora Okuniewoje. 




Kurbulik okazał się być wioską - zwłaszcza w porównaniu do poprzednich - dość okazałą i rozległą, a przy tym znów jakby wymarłą. Ślady życia można było jeszcze znaleźć wzdłuż wybrzeża i przy jedynym, marnie zaopatrzonym sklepiku (mieli na szczęście piwo - ciepłe, ale jednak!!), poza tym panowała surowa cisza. To zdecydowanie najbardziej klimatyczna wieś na Świętym Nosie, warto te 6 czy 7 kilometrów przespacerować się lasem, nawet w asyście przebrzydłych latających stworów.




 W drogę powrotną udałam się dla odmiany drogą szutrową, w swojej rozbrajającej naiwności licząc na słabszą inwazję komarów i meszek, a przede wszystkim na autostop do Katunia. W obydwu przypadkach przeliczyłam się niestety. Latającej zarazy było może nawet więcej niż w głębokim lesie, a stopa nie złapałam, bo...nic nie jechało. W efekcie zamiast 7 km przez las zrobiłam 17 drogą i znów musiałam uprawiać mój wariacki taniec, opędzając się od krwiożerczego robactwa.
Stanisława w turbazie nie było i nie wrócił do późnego wieczora. Imieninowe piwo, które sobie w Kurbuliku kupiłam i lekko schłodziłam w kuchni turbazy, wypiłam więc sama, delektując się widokami zachodzącego nad Bajkałem słońca.

Dwóch mężczyzn w łódce nie licząc psa


Rano spakowałam plecak z zamiarem udania się na najwyższy szczyt półwyspu, tj. Makarową Górę (ledwie 1600 m), los jednak znów chciał inaczej. Pojawił się bowiem Staś z propozycją, bym udała się z nim i jego kumplem Sieriożą na objazdową wycieczkę łodzią po zatoce Cziwirkulskiej. Zgodziłam się, bo taka okazja nie zdarza się często i normalnie kosztuje fortunę. Zabraliśmy ze sobą wielkie psisko o słusznym  imieniu Baron [z akcentem na o], a także: złowione rankiem przez Stasia i Siergieja okonie, pędzony przez sąsiada samowar, 2 litry domowego wina i oldskulowy samowar. Łódź zresztą była nie mniej oldskulowa - drewniane, potężne bydle mogło pomieścić z 12 osób.








 Początkowo  nasza wycieczka przebiegała spokojnie, przy bezwietrznej pogodzie i w pełnym słońcu. Nawet czaj zdołaliśmy wypić na pokładzie. Po wypłynięciu na głębokie wody wiało już konkretnie, a łódka złowrogo chybotała w obie strony. Opłynęliśmy wyspy Uszanie, a potem Stach zabrał mnie pontonem na wysepkę, gdzie stał samotny "budynek" - dumnie prężąca się na tle lasu toaleta. Ale widzieliśmy tam też ślady niedźwiedzia - ponoć głównego mieszkańca wysepki, z którym szczęśliwie nie mieliśmy okazji spotkać się twarzą w twarz. Na temat niedźwiedzi nasłuchałam się tu wielu historii - w tym o dziewczynie, która takiego "jegomościa" zobaczyła własnie będąc w owym wychodku - i ponoć przez dwie godziny bała się ów przybytek opuścić. Wcale się jej zresztą nie dziwię. Kika bliskich spotkań z misiem miał też Sierioża - nie widział w tym jednak nic nadzwyczajnego. "On się boi człowieka jeszcze bardziej niż człowiek jego" - mówił. "Jeśli się mu w drogę nie wchodzi i nie robi nic, co go wystraszy lub pokaże mu jego przewagę, jest całkowicie niegroźny. Nie można tylko uciekać, bo te bestie są wbrew pozorom szybkie" - przestrzegał doświadczony Siergiej. Wiedział co mówi, przez wiele lat pracował bowiem przy rozbiorce lasu (aż w końcu dostał piłą po nosie, co na stałe zdeformowało mu twarz). "Lepiej też nie patrzeć mu w oczy - dodawał - i nie okazywać, że się boimy. Wystarczy po prostu odwrócić się i powoli iść w swoją stronę, a wtedy na pewno niedźwiedź pójdzie w drugą". Jakoś po jego wskazówkach wcale nie czułam się pewniej i zdecydowanie wolałam nie musieć przekonywać się o słuszności tych twierdzeń.













Póki co dobiliśmy do ostatniego odcinka naszej podróży. Zatrzymaliśmy się na idyllicznym półwyspie Bolszoje Cziwirkulsk, w miejscu w którym Stach się wychował i gdzie wciąż zresztą stoi jego rodzinny dom. Kiedyś była tam szkoła i sporo innych domów, zaczęto budować nawet hotel, ale przetwórstwo rybne, stanowiące podstawowe, a właściwie jedyne źródło dochodów mieszkańców zostało przeniesione do Ust Barguzina, a z nim przeniosła się cała wioska. Pozostał tylko jeden, dziś już bardzo leciwy mężczyzna, który od 15 lat mieszka tu zupełnie samotnie, odwiedzany głównie przy patrolujących teren parku pograniczników (pilnujących m.in, by nie łowiono omuli, które na terenie parku są pod ochroną). Odwiedziliśmy go nawet, ale nie był zbyt skory do rozmowy. Generalnie wieczór upłynął nam na grillowaniu przy kładce nad brzegiem wyspy. Na ruszt poszły złowione ryby, obficie lał się też, szczodrze rozlewany już na łodzi, alkohol. Kiedy towarzystwo meszek i komarów stało się nie do wytrzymania, ruszyliśmy do turbazy, po drodze jednak wysiadł akumulator i stanęliśmy na środku "morza" - w głuchej ciszy i kompletnych ciemnościach. Z opresji wyciągnęli nas na szczęście wspominani pogranicznicy, którzy documowali naszą łódź do swego posterunku i tam przenocowaliśmy na ich pryczach. Było strasznie duszno, twardo i niewygodnie i chyba nikt z nas nie zmrużył oka







 




Wyjechaliśmy przed południem, bo obudził nas rzęsiście padający deszcz. W końcu ustał, ale droga do Katunia była długa i do przyjemnych nie należała. W pełni za to zrozumiałam, dlaczego Sybiracy nazywają Bajkał morzem - fale były zaiste morskie, a 10 w skali Beauforta pozwalało poczuć się jak na statku podczas sztormu. Momentami naprawdę bałam się, czy nie wylądujemy w wodzie - łódź niebezpieczne podskakiwała i przechylała z jednej strony na drugą. 
Kompletnie przemoczeni, zmarznięci i wykończeni zatrzymaliśmy się w 2/3 drogi na kolejnym posterunku, tym razem strażnika od pożarów lasu (te bowiem ostatnimi czasy były prawdziwym, nie tylko potencjalnym, zagrożeniem). Tam wypiliśmy czaj, usmażyliśmy ziemniaki z cebulą, a wisienką na torcie był relaks w prawdziwej ruskiej bani, przerywany kilkusekundowym zanurzaniem się w Bajkale. Fajna sprawa, zwłaszcza w tak nieoczekiwanym miejscu i w tych okolicznościach.






To była w sumie dość ekstremalna i męcząca wycieczka, ale było warto. Dla dla tych widoków, idyllicznego spokoju, idealnie czystej wody i rześkiego powietrza. Ale też dla tych momentów, w których musiałam walczyć ze strachem, zmęczeniem i bezradnością, w których łapałam się na pragnieniu powrotu na wygodną domową kanapę, do błogiej bezczynności, Ale, jak pisał Gide, podróż jest raczej ascezą niż przyjemnością - przyjemność oddala nas od nas samych, prawdziwa podróż przywraca nas sobie na powrót. 





Do Katunia dopłynęliśmy wczesnym wieczorem.W ruch poszła kolejna butelka samogonu (całkiem znośnego zresztą), a na zakąskę okropnie cuchnące suszone ryby i pieczarki z cebulą. Opróżniliśmy butelkę bez najmniejszego uszczerbku dla naszej trzeźwości. Zmęczenie dało jednak o sobie znać, więc chwilę po 20 wszyscy udali się do swoich pokoi. Ja też, następnego dnia czekała mnie bowiem  długa droga powrotna do Sludianki, skąd kolejnym rankiem chciałam wyruszyć w góry. Makarowej nie udało się zdobyć, Piku Czerskiego jednak nie zamierzałam odpuścić... 

2 komentarze: