Taszkient. Senne miasto o wielu twarzach. Uzbekistan w pojedynkę cz.1


Żegnając się z Syberią latem ubiegłego roku, w pewnej irkuckiej czajchanie zdecydowałam, że  kolejnym celem mojej samotnej wyprawy będzie Uzbekistan. Zauroczona na poły dziką przyrodą, a nade wszystko niezwykłą wprost ludzką gościnnością, której przed trzema laty doświadczyłam w Kirgistanie, postanowiłam wrócić do Azji Centralnej. To nie jest oczywiście tak, że nie chciałabym zobaczyć Machu Picchu, Taj Mahal czy Angkor Wat. Ale myśl, że miałabym stać w kolejce, by dopchać się do punktu widokowego, drżeć przed kieszonkowcami i trenować nieufność do miejscowych, wciąż skutecznie studzi mój zapał. Tak więc znów wybieram Wschód, a ściślej kraj byłego ZSRR, gdzie czuję się bezpiecznie, gdzie potrafię się jako tako dogadać, gdzie mogę wędrować godzinami bez potykania się o innych turystó*w i gdzie wreszcie, last but not least, mam szansę poznać zwyczaje lokalsów, a nie tylko o nich czytać. Tym bowiem, czego w tych podróżach szukam najusilniej, jest autentyczność. Szukam prawdziwego świata, niedostępnego tym, którzy opuszczają na chwilę swoje osiedla, by zaszyć się w hotelu z lampką szampana w dłoni. Na taki świat liczyłam, wyjeżdżając do Uzbekistanu. Świat jeszcze niezadeptany i niezepsuty przez turystów o pękatych portfelach. Świat ludzi gościnnych, szczodrych, otwartych, zwyczajnie bezinteresownie życzliwych. Uzbekistan mógł się okazać wyborem idealnym także dzięki zniesionym wreszcie wizom i poluzowaniu dyktatorskiej śruby po śmierci prezydenta Karimowa. Poza tym z uwagi na nie tak wielkie może jak u sąsiadów, ale za to bardziej dzikie góry. No i miasta, prawdziwe perły architektoniczne leżące na dawnym Szlaku Jedwabnym, które, jak wierzyłam, pozwolą mi porzucić na chwilę wygodne, acz bezduszne zdobycze zachodniej cywilizacji i przenieść się w magiczny klimat rodem z "Baśni tysiąca i jednej nocy".

***
Do Taszkientu, stolicy Uzbekistanu, właściwie nie chciałam jechać, zniechęcona zarówno mało porywającym opisem w przewodniku, jak i opiniami innych blogerów. Skoro jednak wylądowałam tu o 4 nad ranem, czyli 7 lokalnego czasu, zaliczywszy uprzednio nieprzespaną noc w samolocie i na lotnisku, uznałam, że nie ma sensu w takim stanie wyruszać dalej i że zbiorę siły, niespiesznie spacerując po mieście. I tak zrobiłam, tyle tylko, że zamierzony nieforsowny spacer przerodził się w 27-kilometrową wędrówkę przy niewiarygodnym wprost upale (jakieś, bagatela, 45 stopni C w cieniu). Do hostelu dotarłam półżywa, ale też zadowolona, udało mi się bowiem w ciągu tych paru godzin zobaczyć dość różnorodne oblicze uzbeckiej stolicy.

Zaczęłam jednak po bożemu, tj. od reprezentacyjnego centrum miasta, rozciągającego się między dwoma placami - Amira Timura i Mustakillik - i obfitującego w nader liczne budynki rządowe i muzea z czasów radzieckiej prosperity. Wynaturzone idee pionierów modernizmu, nierzadko  (zwłaszcza w budownictwie mieszkalnym) pożenione z ornamentyką o wyraźnie islamskich proweniencjach, dały tu raczej kuriozalny efekt. Po katastrofalnym trzęsieniu ziemi z 1966 roku, które zrujnowało większość wcześniejszej zabudowy, postanowiono odbudować miasto w nowoczesnym stylu, nie odbierając mu jednocześnie rysu lokalnego. Wrażenie modernizmu z ludzką twarzą miała dodatkowo potęgować wszędobylska tu roślinność, przede wszystkim liczne parki, nadopiekuńczo traktowane do dziś (ciągłe natryski sprawiają, że w wielu miejscach powstają bagienka, nie mówiąc już o marnotrawieniu tak deficytowej w tym kraju wody). W efekcie architektoniczne kolosy, nierzadko schowane pod bujnymi drzewami, straciły na swej reprezentatywności, nieco mijając się z założonym celem. Budowniczym przyświecał tu ambitny plan stworzenia stolicy na miarę Moskwy czy Paryża - lśniącej czystością, szerokimi arteriami i budynkami tyleż nowoczesnymi co szykownymi, by nie rzec, dystyngowanymi. W efekcie powstał jednak sztuczny i martwy twór, nieco ożywiany prostymi budkami z fast foodem, straganami bukinistów (mających tu dziwny zwyczaj zawijania każdej książki w folię) czy sztalugami lokalnych malarzy. Te próby uczynienia z centrum ośrodka miejskiej aktywności okazały się nie do końca skuteczne, tłumów jakoś nie uświadczyłam, ale może to kwestia tych koszmarnych upałów.




 Nieco dalej od ścisłego centrum nie jest wcale lepiej, choć zdecydowanie gwarniej. Bardzo rzadka zabudowa wzdłuż niezwykle hałaśliwej ulicy, robi dość ponure wrażenie. Zwłaszcza, że ów hałas to efekt wzmożonego natężenia w ruchu drogowym - chodniki są niemal puste, ulice zaś szczelnie wypełniają kordony białych (na ogół) chevroletów. Odpowiedzialnym za ów "weselny" efekt na ulicach jest uzbecki rząd, który sowicie wspiera krajową produkcję (chevrolet, niegdyś daewoo, produkowany jest w Uzbekistanie od ponad 10 lat), dając swym obywatelom atrakcyjne kredyty na jego zakup, a jednocześnie utrudniając, obwarowaniami celnymi, kupno innych marek.

Ponurego wrażenia, jakie zrobiło na mnie miasto mimo swej obfitej roślinności, nie ociepliły nawet zabytki, rozsiane po całym mieście i na ogół kuriozalnie zestawione z tymi o proweniencji  socrealistycznej. Taszkient posiada też odpowiedź na samarkandzki Registan, a więc kompleks medres i meczetów, tu nieco schowany przed ciekawskim wzrokiem turystów na północ od współczesnego centrum. Jak niemal wszystko w tym mieście, jest tu sporo prowizorki, sztuczności i nadgorliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o konserwację i czystość. Kompleks Hast Imama, bo o nim mowa, nie jest zresztą nazbyt leciwy, wybudowano go co prawda w XVI w, w roku 2007 został jednak całkowicie przebudowany, dostawiono doń wówczas olbrzymi meczet, oczywiście na tradycyjną modłę, zapewniając kompleksowi stylistyczną jednolitość. Meczet nadal jest aktywny, medresy zaś to już obiekty na poły muzealne - na dziedzińcu jednej z nich sprzedaje się pamiątki, choć żyła złota to raczej nie jest, sądząc po znikomej liczbie turystów w szczycie sezonu. Ich brak mógłby być zresztą zbawienny, gdyby nie fakt, że to niegdyś religijne serce miasta dziś zdaje się być miejscem pustym, by nie rzec martwym.




Życie w Taszkiencie całkowicie jednak nie zamarło. Jego serce bije na targowiskach. Zwłaszcza na największym z nich, zabytkowym Chorsu, będącym właściwie targowym miasteczkiem. Hale, ukryte pod błękitnymi kopułami, kryją w sobie wszystko: od wypiekanych na miejscu lepioszek przez rośliny ogrodowe, na chińskiej odzieży skończywszy. Kto chciałby się zanurzyć w tej kakofonii smaków, zapachów i barw, powinien zawitać nań obowiązkowoA jednak, choć można tu znaleźć przysłowiowe szwarc, mydło i powidło, Chorsu jest targowiskiem niezwykle uporządkowanym, o wyraźnie wyznaczonych podziałach. Nie uświadczysz tu także typowo azjatyckiego gwaru, pokrzykiwań sprzedawców, żywiołowego targowania się itp. Jak w całym mieście, tak i tu panowała dość senna atmosfera. Byłam zaskoczona, że nikt nie nagabuje, nie zaczepia, nie zachęca do próbowania... 






Dopiero przy bramie wyjściowej słyszałam co chwilę: madam, taxi, madam dolary, somy? Jeszcze kilka lat temu to tu właśnie kwitł handel walutami. Kurs oficjalny był zupełnie nieopłacalny, wyszkoleni w błyskawicznym liczeniu pieniędzy cinkciarze oferowali znacznie lepsze ceny, a z tego nielegalnego procederu korzystali nawet, przymykający nań oko, milicjanci. Dziś zawód cinkciarza powoli odchodzi w zapomnienie, w mieście jest coraz więcej banków, znalezienie bankomatu też przestało graniczyć z cudem, przede wszystkim jednak nowy prezydent wyrównał  kurs oficjalny z czarnorynkowym i wprowadził wysokie nominały. Już nie trzeba nosić ze sobą worka pieniędzy, by zapłacić za nocleg w hotelu, ani przyjeżdżać wypchanym banknotami autem, by kupić sobie... nowe auto. Ciekawe to było z pewnością, jako atrakcja turystyczna, ale z praktycznego punktu widzenia kompletnie niezrozumiale, by nie powiedzieć kuriozalne. Pytani przeze mnie Uzbecy nie potrafili wyjaśnić, dlaczego tak długo nie wprowadzono do obiegu wyższych nominałów ani nie przeprowadzono (właściwie do tej pory) denominacji. Czy prezydent Karimow, posiadacz doktoratu z ekonomii, miał w tym jakiś cel? Z całą pewnością nie zależało mu na tym, by ludziom żyło się lekko i wygodnie. Priorytetem było bezpieczeństwo i stabilność granic kraju z jednej, a posłuch u narodu z drugiej strony. Rządy silnej ręki zapewniały obydwa cele. Umiejętne zarządzanie strachem (dzięki sporadycznym, acz pamiętnym aktom terroru), stabilna, choć źle opłacana praca (bo "głodnym narodem rządzi się łatwiej niż sytym"), cenzura i ciągła inwigilacja - wszystko to pozwalało trzymać w ryzach nie tylko szarych obywateli, ale też opozycję i zapędy religijnych ekstremistów.
Dziś już przeciętny turysta raczej nie odczuje, że przebywa w kraju reżimowym czy milicyjnym. Owszem, patrole są widoczne częściej niż gdzie indziej, np. w przejściu podziemnym czy przy wchodzeniu do metra (stacje metra to swoją drogą też nie lada atrakcja, jest ich w sumie 29, każda inna, ciekawie ozdobiona), ale poza tym oddech wielkiego brata wydaje się zupełnie niesłyszalny. Duża w tym zasługa nowego prezydenta, któremu wyraźnie zależy na stworzeniu bardziej "zachodniego" wizerunku kraju: otwartego i przyjaźnie witającego gości z Europy i USA. Jest to jednak wizja nowoczesności dość dziwnie pojętej. By wzbudzić podziw turysty masowo burzy się tu stare, zaniedbane części miast, albo też w miejsce zburzonych budynków stawia się nowe, wyraźnie "na modłę" starych. A nóż niewprawne oko nie dostrzeże różnicy, a doceni czystość, stabilność i fachowość wykonania? Owa fasadowość widoczna jest też w Taszkiencie. Mimo wspomnianego trzęsienia ziemi,  jego stara część za bazarem Chorsu, niegdysiejsze serce miasta, pozostała właściwie nienaruszona. Turyści tam jednak nie zaglądają, no chyba że niechcący zabłądzą. Bo trafić tam wcale niełatwo. Od szerokiej ulicy oddzielona blaszanym murem (by nie zaburzać monumentalnego i eleganckiego sznytu stolicy) kryje w sobie szereg splątanych uliczek o niskiej, gęstej zabudowie. Domy bez okien od strony ulicy bardziej przypominają baraki, ożywione jedynie dzięki rurom wyciągniętym na lico elewacji. Przecinająca ulice rzeczka o zgniłozielonej barwie, momentami zalewa fundamenty, odcinając drogę wyjścia z tego labiryntu. Jednak i tu roi się od białych chevroletów, przypominając zbłąkanemu turyście, że wbrew pozorom nie przeniósł się w czasie. Życie toczy się raczej sennie: dzieci niemrawo grają w piłkę, kobiety rozwieszają pranie, starcy drzemią w cieniu na krzesłach. Od czasu do czasu ktoś przemknie ulicą, obdarzając mnie raczej zdziwionym niż niechętnym spojrzeniem. Heloł, heloł - krzyczą tylko dzieciaki, przy których czuję się trochę jako kosmitka. Nikt jednak nie zagaduje, o nic nie pyta, na moje "zdrastwujtie" odpowiadając niezrozumiałym pomrukiem. Nie jestem tu raczej mile widziana, po dwóch godzinach błąkania się po zaułkach dawnej starówki daję więc za wygraną, wracając do hostelu i słusznie licząc, że prawdziwą twarz Uzbekistanu znajdę poza stolicą.
Wejście do mniej chlubnych części miasta zwykle prowadzi przez taką bramę w murze


Niby slamsy, a nowiutkich białych Chevroletów i tu nie brakuje






Charakterystyczne elewacje bez okien od strony ulicy. Piekło dla podglądaczy


1 komentarz:

  1. W Taszkiencie byłam w kwietniu 2019 dosłownie niecałe 2 dni w tym jeden dzień intensywnego zwiedzania z wynajętym kierowcą aby nie tracić czasu. Po opisach w necie i na blogach miasto nie zachęcało zbytnio do odwiedzin. Jednak zdanie szybko zmieniłam - mi podobało się i to bardzo ;-) Może też dlatego, że odwiedziłam sporo miejsc niekoniecznie opisanych w przewodnikach...

    OdpowiedzUsuń