"Żydzi bardzo chcą być kochani, tylko że nikt ich nie kocha"

Jerozolima – miasto niezwykłe, niedające się porównać z jakimkolwiek miejscem na ziemi. Tylko tu dźwięk dzwonów z katolickiego kościoła nakłada się na zawołania imama, a wtórują temu pieśni śpiewających na ulicach, nie tylko podczas szabasu, Żydów. Wszystko tu znajdziesz: i arabskie suki na terenie Chrystusowej drogi krzyżowej i osobliwych żebraków na ulicach, i pełną gamę ortodoksyjnych sekt żydowskich, i mnicha greko-katolickiego, i Arabów żrących się w Knesecie z Żydami… Owe „szturchnięcia” polityczne i społeczne animozje nie psują jednak wrażenia jakiejś magicznej symbiozy, w jakiej te wszystkie religie i kultury współżyją ze sobą.












Jerozolima oferuje całą masę atrakcji oraz przybytków kultury mogących zadowolić nawet najbardziej wybrednego turystę. Są oczywiście tacy – w tym spory odsetek pielgrzymów z Polski – którzy z mnogości atrakcji wybierają tylko miejsca katolickiego kultu. Nie przyjeżdżają do Izraela, lecz do Ziemi Świętej, zabytki żydowskie czy muzułmańskie ich więc nie interesują. Turysta, który bez względu na osobiste preferencje chciałby jednak zobaczyć wszystkie flagowe atrakcje Jerozolimy, potrzebuje co najmniej tygodnia. A o ile nie kusi go wizja biegania od zabytku do zabytku wzorem japońskich turystów, lecz ceni sobie przywilej nieśpiesznego „wąchania” miasta, wdychania jego atmosfery – będzie czuł niedosyt i po miesiącu. Bo Jerozolima, jak mówią jej mieszkańcy i wierni „goście”, to miasto, którego nie da się wyczerpać, poznać do cna, które za każdym zakrętem odsłania swoje inne, nowe i zaskakujące oblicze.





Ja niestety miałam tylko cztery dni, więc o jakimkolwiek poznaniu miasta nie mogło być mowy. Co więcej, mając za współtowarzyszy dwóch chłopaków, którzy do końca nie podzielali moich fascynacji kulturą żydowską, spędzanie całych dni na obserwacji chasydów w Mea Shearim również nie wchodziło w grę. Pogodziwszy się więc z sytuacją i uznawszy wyprawę za pierwszą z wielu, przystałam na bardzo okrojony i elastyczny, bo zależny od warunków pogodowych, program wycieczki. Nie darowałabym sobie jednak, gdybym całkowicie odrzuciła reporterskie zapędy i oddała się wyłącznie błogim rozrywkom klasycznego wagabundy. Jeden cel należało zrealizować bez względu na wszelkie okoliczności przyrody. Było nim spotkanie z Daną Rotschild, Żydówką z Polski, od 40 lat obywatelką Izraela. Poznałyśmy się poprzez forum podróżnicze należące do wspótworzonego przez nią portalu Erec Israel – jedynego tego typu miejsca promocji narodu żydowskiego i jego obrony przed wrogą propagandą państw ościennych i antagonistów wszelkiej maści. Już podczas lektury forum uderzyła mnie otwartość Dany i zapał, z jakim podejmowała się roli gospodyni – niejednokrotnie oferując przyjezdnym rodakom „usługi” przewodniczki po mniej obleganych lub trudniej dostępnych miejscach Jerozolimy. Adorowana i obsypywana superlatywami nie traciła jednak czujności, zwłaszcza gdy ktoś próbował kwestionować zasadność jakichkolwiek działań państwa Izrael lub przechylać szalę sympatii w stronę Palestyńczyków. Zafascynowana kulturą żydowską, ale też źródłami i przejawami antysemityzmu uznałam ją za ciekawy materiał dla początkującej reporterki. Interesował mnie jednak nie tyle życiorys Dany, ani tym bardziej jej, dające się skądinąd przewidzieć, poglądy polityczne, ile przebijająca z tej wypowiedzi opowieść o tożsamości i o ranie.

***
Spotykamy się drugiego dnia naszego pobytu w Jerozolimie. Jest koniec grudnia i jak dla nas wczesny ranek, czyli około 9. Po kilkunastominutowym błądzeniu wśród arabskich suków Starego Miasta docieramy wreszcie, trochę spóźnieni, pod Bramę Jafską, gdzie nerwowo rozglądamy się za białą Kią, którą miała przyjechać moja rozmówczyni. Naiwnie uznaliśmy to za wystarczający znak rozpoznawczy – tymczasem ze względu na klimat białe auta stanowią widok spotykany w Izraelu niemal nagminnie, więc zadanie wcale nie należy do łatwych. Na szczęście po chwili biegania z miejsca w miejsce dostrzegamy Danę – energiczną starszą panią z papierosem w ustach (który, jak się okaże, będzie jej nieodłącznym atrybutem) – serdecznie machającą w naszym kierunku. Najpierw korzystamy z możliwości objazdowej wycieczki po mieście, by wreszcie, po około godzinie, usiąść w jednej z nielicznych otwartych w szabas kawiarń na terenie dawnego dworca kolejowego, obecnie przerobionego na minicentrum rozrywkowo-wypoczynkowe.


W ciągu tych trzech godzin, jakie spędzamy ze sobą, Dana opowiada nam o swojej żydowskiej inicjacji, o przeprowadzce do Izraela i początkach życia na emigracji, o rodzinie, którą tam założyła i trudnym związku z krajem swej młodości. Mimo moich starań, by unikać drażliwych tematów politycznych, rozmowa co jakiś czas zbacza i na ten tor – Dana wyraźnie ma misję odbrązowienia nieco zbrukanego przez media wizerunku swojego kraju. Bardzo życzliwa i otwarta, staje się bojownicza, gdy rozmowa schodzi na kwestie izraelsko-palestyńskie. Mnie jednak zafascynuje przede wszystkim historia jej żydowskiej inicjacji.






Wychowywana w poczuciu przynależności do szerokiej braci katolickiej Dana nie miała pojęcia o swych żydowskich korzeniach aż do chwili, gdy przypadkiem, szperając w papierach znalazła jakiś dokument należący do ojca – obok znanego jej nazwiska stało jak wół Jeszajahu Wolf Regensberg. Długo nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Nagle ten znany i oswojony świat, w którym żyła blisko 15 lat, legł w gruzach. Wszystko się odwróciło. Nagle stała się kimś innym. Okazało się, że jest czarna, a nie, jak dotąd myślała, biała. Dopiero po roku odważyła się przyznać koleżankom do swego żydostwa, co zresztą pociągnęło za sobą nieprzyjemny incydent, o którym jednak nie chce opowiadać. Szybko przełknęła gorzką pigułkę społecznego ostracyzmu - Żydzi są w końcu mistrzami w przetrwaniu.




W Polsce jednak nie została. Najpierw, tuż przed 68 rokiem, zamieszkała z rodzicami w Wiedniu, by  po kilku latach wyemigrować do Izraela. Jej młodsza siostra wyjechała pierwsza, a w końcu dołączyli też rodzice, nieco rozgoryczeni niepowodzeniem swej misji chronienia córek przed żydowskim piętnem. To tutaj, w Jerozolimie, Dana poznała swego przyszłego męża Thomasa – „fantastyczną mieszankę żydowską o korzeniach szwajcarsko-niemiecko-węgierskich”. W domu od początku mówili tylko po niemiecku, żeby dzieci miały kontakt z dziadkami. Dzieci, dziś już dorosłe, polskiego nie poznały, parę słów tylko. Dana również nie miała wiele okazji do mówienia po polsku, poza siostrą i rodzicami utrzymywała kontakt z kilkoma zaledwie koleżankami, które, jak ona, wyemigrowały z Łodzi. Jednak po latach pisania na forach polskich czasopism i gazet, po latach tłumaczenia swojej perspektywy i odpowiadania na pytania w stylu: „ilu palestyńskich niemowlaków zabiłaś dzisiaj” lub „czy twoja matka była dość tłusta, by zrobić z niej mydło?" założyła wraz z przyjaciółmi portal Erec Israel – by pokazać inny, od lansowanego choćby w polskich mediach, obraz swego kraju. By pokazać, że to nie jest kraj morderców, ale kraj, który chce żyć. Który czci życie.




W całej tej kilkugodzinnej wypowiedzi pobrzmiewał ton, w którym duma z wielkości i determinacji narodu żydowskiego mieszała się z poczuciem niesprawiedliwego osądu Żydów, wobec których stosuje się inny miernik oceny i inne standardy w  porównaniu  z resztą świata. Przykładów Dana podawała wiele i dotyczyły one zarówno wojny, terroryzmu i stosunku do Arabów, jak i spraw wewnątrznarodowych, jak rasizm, religia czy dyskryminacja kobiet. Powtarzane często głosy o biednych Palestyńczykach, zagładzie cywili i łamaniu praw człowieka w jej przekonaniu są przejawem antyizraelskiej propagandy i uprzedzeń w stosunku do Żydów, których świat po prostu nie kocha. Tak było jest i będzie. Dana wydaje się być pogodzona z tym faktem, choć poczucie niesprawiedliwości nadal jej towarzyszy, niczym wciąż niezagojona rana. Jest to, jak się wydaje, syndrom tej wymierającej już generacji Żydów, którzy poznali smak życia jako obywatele „trzeciej kategorii”, i którzy – choć żyją już we własnym państwie – wciąż czują się nie dość akceptowani i szanowani.  W przypadku Dany nie bez znaczenia jest też zapewne jej utracona tożsamość polskiej katoliczki. Ronit Kertsner, izraelska dokumentalistka i autorka filmów o polskich Żydach adopcyjnych powiedziała kiedyś w wywiadzie, cytując zdaje się słowa jakiegoś psychologa, że tożsamość jest jak arras – jeśli jedna nitka się wykruszy, nie możesz złożyć reszty w całość. Niby po jakimś czasie przestajesz o tym myśleć, uczysz się z tym żyć, ale problem gdzieś z tyłu głowy pozostaje. I wpływa na wszystko.


Na szczęście bolączki Dany zupełnie nie dotykają jej dzieci. To już inna generacja. Oni urodzili się w Izraelu i te wszystkie kwestie tożsamościowe i niezagojone rany są im zupełnie obce. Nie mają nic wspólnego z Żydem z polskiego sztetlu, który „chodził pod ścianą i modlił się, by go nikt nie zauważył”. To było, przyznaje Dana, ale „tego już nie ma”.

2 komentarze:

  1. Co za jednostronne spostrzeganie mitu wiecznie skrzywdzonego żyda. Żyd też krzywdził niejednokrotnie Polaka i karmił swoje dzieci antypolonizmem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapewne jednostronne - ale też chodziło o to, żeby to pokazać. W końcu ten post oddaje w dużym stopniu głos Żydówce. Ja przecież nie aktualizuję, ani nie "kodyfikuję" tego mitu.

    OdpowiedzUsuń