Grzech patrzenia. Bractwo Bang Bang i rozterki fotoreportera wojennego

Dodaj napis
W 2012 roku, nakładem wydawnictwa Sine Qua Non ukazała się książka „Bractwo Bang Bang. Migawki z ukrytej wojny”. To historia 4 fotoreporterów wojennych z RPA, z czasów schyłku apartheidu, opowiedziana głosem jednego z nich – Grega Marinovica. Rzecz o przyjaźni i trudnych wyborach; o dobrej i złej śmierci, a także o strachu przed nią; o etyce dziennikarskiej i powinnościach fotoreportera;  o ludzkim okrucieństwie i granicach człowieczeństwa. Ale też o woli i sile przetrwania; o bezradności i poczuciu winy; o zwątpieniu w siebie i sens swojej pracy. Przede wszystkim jednak o konsekwencjach, jakie pociąga za sobą fotografowanie ludzkiego nieszczęścia. O grzechu patrzenia na zło, cierpienie i umieranie. Grzechu nic nierobienia.
Fotoreporter wojenny żeruje na niedoli innych, ona daje mu chleb, zapewnia sławę i uznanie. Im zdjęcie bardziej poruszające i drastyczne, tym łatwiej o społeczny odzew. Ale też z każdym takim „mocnym” obrazem rośnie znaczenie autora, zwiększa się szansa na angaż w dobrej agencji czy prestiżową nagrodę. Która z tych motywacji jest silniejsza? Albo inaczej: czy powinniśmy winić fotografów, że w ich zawodzie profesjonalizm oznacza znieczulicę, a miarą dobrego zdjęcia jest stopień drastyczności jego treści? Czy jest to faktycznie „wizualny kanibalizm”, jak pokazuje to słynna fotka Krzysztofa Millera? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta i zmagali się z nią również członkowie bractwa, płacąc sowicie własnym zdrowiem i stabilnością psychiczną. Odpowiedź na to pytanie chyba nawet nie jest możliwa, owa aporia bowiem zdaje się być wpisana w zawód fotoreportera wojennego, rozdartego między pogonią za mocnym zdjęciem a wiarą w siłę jego oddziaływania.

RPA - Johanesburg, 19.04.1994.
Fot. Krzysztof Miller
http://fotoblogia.pl/6953,krzysztof-miller-fotograf-wojenny-musi-byc-wariatem-wywiad

„Czy oblałem egzamin z mojego człowieczeństwa”? Tym pytaniem zadręczał się Kevin Carter, który miał to nieszczęście być najbardziej wrażliwym i słabym psychicznie z czwórki przyjaciół, a jednocześnie tym, którego najsilniej dotknęły głosy o bezduszność i moralną znieczulicę. Chodzi oczywiście o słynne zdjęcie z sępem, które zagwarantowało Carterowi nagrodę Pulitzera, a jednocześnie przypieczętowało jego depresję, prowadząc rychło do samobójczej śmierci. Zdjęcie powstało podczas krótkiego pobytu fotografa w Sudanie, w ramach misji charytatywnej ONZ. Pojechał tam wraz z João Silvą, licząc na dostęp pod linię frontu – w zamian zastał tylko „muchy i wygłodzonych ludzi”. I pewnie wyjazd ów nie przeszedłby do historii jego fotograficznej kariery, gdyby nie przypadek. Snując się w pobliżu ośrodka pomocy wygłodzonym ofiarom wojny, Carter natknął się na leżące z głową w piasku dziecko. Takie obrazy nie były niczym w tamtych warunkach niezwykłym, Silva widział podobne, Carter miał jednak więcej „szczęścia” – gdy szukał odpowiedniego kąta, tuż za plecami dziewczynki zobaczył czyhającego na jej śmierć sępa. W ekscytacji wypstrykał cały film, próbując uchwycić moment, w którym drapieżnik rozłoży skrzydła. Dopiero wówczas zdecydował się przegonić ptaka, sam zaś usiadł pod drzewem i płakał, rozmyślając o swojej córce.

fot. Kevin Carter, nagroda Pulitzera 1994.
http://all-that-is-interesting.com/kevin-carter

Zdjęcie opublikował „New York Times”, a Carter z nieznanego fotografa o wątpliwej reputacji stał się na chwilę rozchwytywanym przez media i agencje celebrytą, laureatem najwyższej nagrody dziennikarskiej. Na chwilę, bo życie pod presją, a przede wszystkim konieczność odpierania zmasowanego ataku obrońców moralności, przerosły nadwątlone narkotykami siły fotografa. Dręczony wyrzutami sumienia i zasypywany pytaniami, na które odpowiedzi nie znał, zrobił w końcu użytek z węża ogrodowego, który przechowywał w aucie…

Opinia publiczna po opublikowaniu kontrowersyjnej pracy Cartera była podzielona – z jednej strony zwracano uwagę na wymierne skutki rozpowszechnienia zdjęcia (przyczyniło się do zwiększenia pomocy charytatywnej dla ludności Sudanu), z drugiej pytano o powinności fotografa w obliczu tragedii. Czy jego rolą jest tylko „strzelanie fotek”? Łatwiej rozgrzeszyć reportera, który w obliczu własnej bezradności może jedynie schować się za obiektywem aparatu. A Carter? Mógł przecież zanieść dziecko do kliniki. Lub upewnić się, że dotrze tam o własnych siłach. Lub choćby poczekać na przybycie jego matki. Nie zrobił nic.
Co stało się z dziewczynką? To pytanie zaczęło prześladować Kevina dopiero pod naciskiem opinii publicznej. Tam, w Sudanie, takie myśli w ogóle go nie dręczyły. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że może coś jeszcze, poza wypstrykaniem całego filmu, zrobić. Nie był bezdusznym draniem, który w pogoni za karierą odmówił pomocy potrzebującym. Nie, on zwyczajnie nie miał takich dylematów! I to wydaje się w tym wszystkim czynnikiem najbardziej przerażającym, choć jednocześnie nieco łagodzącym jego winę. Dlaczego? Doskonale ujął to Greg, narrator i jedyny żyjący do dziś bohater książki: „Tragedia i przemoc tworzą dobre obrazy. Ale przy każdym takim ujęciu ściągany jest haracz: trochę tych emocji, wątpliwości i empatii, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi, ginie przy każdym zwolnieniu migawki”.

fot. Greg Marinovic


1 komentarz: