Dzień czwarty: Swanetia i droga do Mestii

19.4.14
Dziś rano pożegnałam w końcu moją staruszkę, do której zdążyłam się już
przyzwyczaić, a nawet coraz lepiej rozumieć jej rosyjski. Pożegnałam też Kutaisi, udając się w góry, do słynącego z niezwykłej urody regionu - Swanetii. Za punkt wypadowy obrałam Mestię, licząc, że uda mi się zobaczyć też średniowieczne Usghuli. W marszrutce, która jednak nie jechała wprost do Mestii, tylko dziwnie naokoło i z przesiadką w Zugdidi, poznałam dwie Polki, udające się w tą samą stronę. Postanowiłyśmy połączyć siły i w Zugdidi nie korzystać już z busików, które czekają, aż zbierze się przynajmniej 10 osób (co może trwać i 4 godziny), lecz szukać szczęścia autostopem.

Tu bardzo pomocny okazał się pan Bartol, po raz kolejny potwierdzając obiegowy pogląd o niezwykłej gościnności i serdeczności Gruzinów. Nie tylko spędził z nami sporo czasu, wydzwaniając do swoich kumpli z pytaniem o najtańszy możliwy dojazd do Usghuli (który dla nas byl wciąż za drogi), ale też w końcu poprosił taksówkarza o podwózkę na drogę wylotową. Kierowcy za tę usługe zapłacił, a od nas, mimo nacisków, nie chciał wziąć ani grosza. Stanęło więc na tym, że łapiemy stopa do Mestii i zobaczymy co dalej.
w drodze na rzeź - przeznaczona na wielkanocną ucztę

Tym razem nie było jednak tak prosto, bo miałyśmy do przejechania ponad 130 kilometrów - podróż trzema różnymi środkami transportu trwała więc w sumie ładnych kilka godzin. Bajeczne widoki wynagradzały jednak trudy jazdy. Wioski, które mijaliśmy, albo w których zatrzymywałyśmy się na kolejną "łapankę", też były osobliwe. Kilka domków na wzniesieniu nad rzeczką, a wzdłuż ulicy rozwalające się baraki z piwem i słodyczami. I znudzeni bezczynnością ludzie, dla których pewnie jedyną atrakcją było spotkać jakiegoś turystę.


Pierwsze auto podwiozło nas tylko 35 kilometrów, drugim była furgonetka, która wzięła nas na pakę, a trzeci kierowca, który nie odezwał się do nas ani słowem, miał za towarzysza bardzo rozmownego i nieźle już wstawionego druha, rdzennego mieszkańca Mestii - z najstarzego, jak twierdził, rodu Swanów. Swanowie to najbardziej odrębna grupa etniczna Gruzji - mówią nie tylko własnym dialektem, ale też podkreślają na każdym kroku swoją niezależność od rządu w Tbilisi.


Nasz towarzysz sprawiał jednak wrażenie typowego studenta na wakacjach - miał na celu upić się porządnie i więcej do szczęścia nie potrzebował. No, może jeszcze wyrwać jakąś cudzoziemkę. Ale i to mu dzisiaj nie wyszło. Trzeba jednak przyznać, że Gruzini, choć w relacjach z płcią piękną bywają, delikatnie mówiąc, bezpośredni, bardzo dbają o etykietę.
Ale co najważniejsze - chłopak załatwił nam naprawdę tanią kwaterę. Fakt, że nieco na obrzeżach miasteczka, z łazienką w podwórzu i z toaletą na lotnika (co sądząc po przybytkach, jakie spotykaliśmy po drodze, jest w tym regionie normą), ale za to z dobrym punktem startowym na lodowiec i inne atrakcje regionu.

Na miejscu dziewczyny natychmiast padły, ja zaś nadrobiłam zaległości w pisaniu dziennika. Zwieńczeniem tego męczącego w grunie rzeczy, choć też bardzo sympatycznego dnia była kolacja w "centrum". O tej porze w górach temperatura spada poniżej 10 stopni, ale po trzech dniach smażenia się w nieznośnym upale, blisko godzinny spacer do knajpy działał cudownie orzeźwiająco. Żarcie było jak zawsze pyszne, ja zjadłam bakłażany z orzechowym sosem, a dziewczyny szaszłyki i kebaba, co wyglądał jak dwie mało apetyczne kiełbaski. Spróbowałam też wina, które tutaj było lane z beczki lub 5-litrowego baniaka. To drugie, w kolorze mętnej herbaty, smakowało raczej jak bimber, pan zaś, widząc moją minę, zabrał mi z dłoni szklankę i chlusnął tym winem o podłogę w kuchni. Ciekawy zwyczaj. A może przesąd, któż to zgadnie? No, a jutro lodowiec. Oj, bedzie się działo.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz