18.4.14
Dziś,
zachęcona opisem w moim marnym przewodniku,
postanowiłam udać się do Katskhi. Główną atrakcją wioski miały być dwa kościoły
umieszczone na 40-metrowym klifie, do których dotrzeć można
jedynie, wspinając się po sznurowych drabinach, ustawionych tu przez miejscową
ludność. Niezrażona niebezpieczeństwem wspinaczki bez zabezpieczenia, udałam się na dworzec autobusowy, który, jak się okazało, mieścił się na końcu miasta, więc zajęło mi to - bagatela - godzinę. Potem drugie tyle czekaliśmy, aż
zapełni się marszrutka i wyjechaliśmy z Kutaisi w sumie około południa. Podróż
trwała kolejną godzinę, może nawet trochę dłużej, mimo że kierowca pędził jak
oszalały. Pasażerowie mieli jednak atrakcję - w postaci mojej osoby, jedynej
turystki na cały busik. Wszyscy chcieli wiedzieć dokąd jadę i dlaczego sama,
częstowali mnie cukierkami, a potem serdecznie machali na pożegnanie. Gdyby nie
ta ciasnota i upał, byłoby całkiem przyjemnie, choć czułam się trochę jak
eksponat z muzeum etnograficznego. Zrazili mnie natomiast Gruzini swoim brakiem
poszanowania dla środowiska - każdy przystanek traktowali jak okazję do
pozbycia się śmieci, które bezceremonialnie wyrzucali za drzwi, wprost na chodnik czy
trawę - gdyby marszrutki miały otwierane okna, zapewne robiliby to w trakcie
jazdy. Wszyscy również - jak jeden mąż, młodzi, starzy i kierowca - żegnali się trzy razy, widząc cerkiew czy monaster. Wyglądało to dość zabawnie.
Na miejscu
przywitały mnie dwie różowiutkie świnki, chodzące sobie beztrosko po ulicy, a
poza tym cisza i pustka. Coś absolutnie pięknego. Wędrówka do celu trwała
kilkanaście minut, a przede mną cały czas rozpościerał się widok na ów niesamowity
klasztor na wzgórzu. Gdy doszłam na miejsce okazało się jednak, że na szczyt nie wejdę - ów maleńki monaster jest bowiem nadal czynny i żyje nam wciąż
jeden z mnichów. Kobietom wstęp wzbroniony. Więc mogłam tylko podreptać dookoła
i podziwiać widok z żabiej perspektywy. Szkoda, ale i tak było warto. Nie jest
natomiast prawdą, jakoby na szczyt prowadziła sznurkowa drabina bez
zabezpieczenia. To solidna żelazna konstrukcja, z której raczej trudno wypaść.
Drugi opisany w przewodniku kościół znajduje się nieopodal, choć nieco niżej i
obecnie nie jest już kościołem, ani niczym podobnym. Nikt tego miejsca nie
pilnuje, a na szczyt prowadzi nie sznurkowa co prawda, ale niezabezpieczona
drewniana i lekko spróchniała drabina. Wspinanie się po niej nie należało może
do najmądrzejszych decyzji, skoro jednak nastawiałam się na wspinaczkę i kazano
mi obejść się smakiem, nie zastanawiałam się ani chwili. Najbardziej bałam się
jednak, że ktoś tam jest, albo pojawi się nagle, zawoła do mnie i wtedy
wystraszona polecę na dół. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a na
szczycie trafiłam na namiot i zabitą dechami chałupę.
Nie wiem, czy ktoś tam
mieszkał, wyglądało to wszystko na nieużywane co najmniej od kilku lat. Ale na
drzewie suszyły sie skarpetki, na gałęzi wisiała zaś mocno zabrudzona kurtka -
może więc ktoś tu kiedyś mieszkał, ale spadł, złażąc po tej nieszczęsnej
drabinie i tak zakończył swój żywot? Takimi oto myślami dręczyłam się,
opuszczając tę dziwną pustelnię i musiałam zapewnie śmiesznie wyglądać, kiedy
tak na lekko chwiejnych nogach schodziłam na dół, z przesadną ostrożnością
stawiając każdy krok.
W Katskhi
nie było nic więcej do roboty, nie wiedziałam też, kiedy spodziewać się
marszrutki, stanęłam więc na ulicy, wystawiłam rękę i po dwóch minutach już
jechałam z powrotem do Kutaisi. Panowie wysadzili mnie na jakimś kompletnym
zadupiu, do centrum wróciłam więc autobusem. Co ciekawe, oni tu nie mają
kasowników ani biletów. Płaci się za przejazd u kierowcy, ale wysiadając z
pojazdu. U nas by to nie przeszło, Gruzini chyba jednak nie wiedzą, czym jest
jeżdżenie na gapę. Mimo że otwarte były też pozostałe drzwi, wszyscy grzecznie
wysiadali przednimi! Moje obserwacje potwierdzil staruszek-weteran, oferując
mi przy okazji - całkiem na serio - wspólne życie u jego boku.Nie ma to jak powodzenie u emerytów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz