Dzień piąty: Mestia

20. 4.14
Dziś Wielkanoc, co z przerażeniem stwierdziłyśmy rano, uświadomiwszy sobie, że nie mamy nic do jedzenia. Zapytałyśmy gospodarzy, czy o tej porze znajdziemy jakiś sklep, licząc, że może zaproszą nas na śniadanie, niekoniecznie świąteczne, ale wskazali nam tylko drogę do sklepu, zapewniając, że będzie o tej porze otwarty. Nic więc nam nie dało mieszkanie przy drodze na szlak, bo i tak trzeba się było wracać 3 kilometry do centrum wioski i drugie tyle z powrotem. No ale dzięki temu zwiedziłyśmy Mestię w świetle dziennym. Całkiem przyjemne miasteczko, poza ścisłym maleńkim centrum wyglądające właściwie jak większa wieś. Cudnie położone wysoko w górach, z kilkoma zabudowaniami i freskami na murach pamiętającymi jeszcze czasy średniowieczne.


Wizytówką miasta są charakterystyczne wyłącznie dla tego regionu ponad 20-metrowe wieże obronne, zbudowane z miejscowych kamieni i skał, czasem połączone ze sobą w swego rodzaju fortece. W czasie ataku wroga chowały się w nich całe rodziny, wraz z dobytkiem i zwierzętami. W okresie względnego pokoju wieże służyły zaś za magazyny i miesca handlu, a bywało, że i mieszkania. Dziś stanowią już raczej atrakcję turystyczną, choć niektóre nadal pełnią funkcję spichlerzy.


Mimo świąt i właściwie braku turystów, wszystkie sklepy w centrum były otwarte, podobnie jak restauracje i bary. Straciłyśmy więc trochę czasu, nie mogąc się zdecydować, co kupić na drogę - sklepów było co prawda kilka, ale wybór delikatnie mówiąc niewielki i właściwie jednakowy w każdym punkcie. W międzyczasie spotkałyśmy rodaków idących piechotą do Ushghuli (trasa zajmuje ok. 3 dni, oni mieli zamiar zrobić ją w dwa, ale zważywczy na siatki pełne piwa, jakie dźwigali oprócz plecaków, bardzo w to powątpiewałyśmy) i kompletnie zawianego, właściwie z trudem trzymającego się na nogach młodego policjanta - w pełnym uniformie, rzecz jasna. Szedł do swoich kupli z roboty - równie dobrze, sądząc po odgłosach, bawiących się na ławce w parku.





Ostatecznie na szlaku znalazłyśmy się dopiero w południe, a przed nami było jeszcze kilka godzin wędrówki. Połowa trasy to właściwie spacer dla emerytów - prostą i niemal płaską drogą. Wyzwaniem był dopiero następny odcinek, lasem pod górę. Widoki wynagradzały trudy - nie tyle nawet wspinaczki jako takiej, ile grzęźnięcia w śniegu. Momentami był zbity, po czym wpadało sie do głębokiej co najmniej na pół metra dziury. Czasem wypełnionej lodwodą. Raz do takiej lodowatej dziury wpadłam i gdyby nie dziewczyny, nie wiem, czy dałabym radę wyjść z niej bez szwanku.

Po godzinie wędrówki szlak się skończył, a przed nami roztaczał się przecudny widok na lodowiec. Uznałyśmy jednak, że zaryzykujemy i spróbujemy podejść nieco bliżej. Nogi miałyśmy już i tak kompletnie przemoczone (ja szczególnie), do tego zaczął padać deszcz, ale szłyśmy twardo, pocieszając się obecnością świeżych śladów stóp na śniegu. Skoro ktoś dał radę, dlaczego nie my? Nie wystraszył nas nawet widok lawiny - uznałyśmy, choć nie bez wahania, że nas nie dosięgnie i ruszyłyśmy dalej.

Dziewczyny - zatwardziałe palaczki - bardzo szybko łapały zadyszkę, znużona ich tempem poszłam więc pierwsza i po chwili straciłam je z oczu. Będąc już naprawdę blisko celu usłyszałam, że wracają. Faktycznie zrobiło się późno i idąc ich tempem mogłybyśmy nie wrócić przed zmierzchem. Ja jednak nie chciałam rezygnować, mając cel niemal na wyciągnięie ręki. Nie powiem, miałam lekkiego cykora, bo nawet ślady się skończyły, najwyraźniej ci przed nami też spasowali. Choć śnieg znów był dość głęboki, szłam pod górę, nie zwalniając ani na chwilę, żeby jak najszybciej dogonić dziewczyny. Nie czułam już zupełnie nóg, które nie tylko kompletnie przemokły, ale i przemarzły na kość. Ostatecznie doszłam do pierwszego poziomu lodowca, było zresztą zbyt ślisko, żeby wspinać się na jego wyższe partie. Ale cel został osiągnięty - zdobyłam lodowiec, pierwszy raz w życiu. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia, ale też szczęsliwa i dumna z siebie.



Nie mogłam się jednak upajać moim sukcesem i widokami, bo trzeba było jak najszybciej zejść. Schodzenie okazało się zresztą dużo prostsze - nie wracałam po śladach, ale starałam się szusować po śniegu, dzieki czemu nie zapadałam się tak łatwo. W ciągu kilkunastu minut dogoniłam moje towarzyszki.

Niedługo potem spotkałyśmy parę młodych ludzi z Izraela, którzy dopiero wybierali się na górę, ale zniechęceni naszym widokiem i opowieściami o śniegu przełożyli wycieczkę na następny dzień. A dzięki temu my mogłyśmy skorzystać z darmowej podwózki do miasta. Co więcej, dowiedziałyśmy się, że zamierzają swym jeepem jechać rano do Ushguli - owego magicznego średniowiecznego miasteczka, do którego bardzo ciężko się dostać. Byłoby grzechem nie skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że normalnie to bardzo kosztowna przyjemność. Umówiliśmy się więc na jutro, a tymczasem spędziłysmy wieczór w innej knajpce, upijając się (w celach leczniczych oczywiście) domowym winem, które przelewają tu z baniaków do litrowych butelek. To akurat smakowało wybornie.W barze poznałyśmy kolejną parę z Izraela - równie sympatyczną. Jak się okazało, Gruzja to modny cel wycieczek nie tylko Polaków, choć nas - o czym przekonywałam się na każdym kroku - lubią najbardziej, a nazwisko ś. p. prezydenta Kaczyńskiego jest tu wymawiane ze szczególnym nabożeństwem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz