Dzień szósty: Ushguli

21.4.14
Rano okazało się, że wino niekoniecznie podziałało jak lekarstwo, a wręcz przeciwnie. No nie była to lekka pobudka ani przyjemny poranek, ale jakoś wywlokłam się z łóżka i dogorywałam w aucie. Czułam nie tylko skutki picia wina, ale też przemokniętych butów, które zresztą nadal były mokre. Ubrałam 2 pary skarpet, zawinęłam nogi w folię i jakoś dałam radę. Po trzech godzinach jazdy po wybojach i wertepach, faktycznie trudną i niebezpieczną drogą, dotarliśmy do Ushguli.


To ponoć najwyżej w całej Europie położona miejscowość - ponad 2100 m. n.p.m. Ale najwyraźniej dobrze na mnie działa taki klimat, bo już po kilkunastu minutach wędrówki poczułam się o niebo lepiej. I głowa przestała doskwierać, i z nosa już nie kapało. Odżyłam i mogłam podziwiać widoki. A było co podziwiać.





Miasteczko sprawia wrażenie niemal opuszczonego i zachowało klimat istnie średniowieczny. Tu zresztą znajduje się największy i najstarszy kompleks fortyfikacji w całej Swanetii - 37 wież, które wraz z kościołem położonym w najwyższym punkcie wioski, zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.


Warto było poświęcić te w sumie 6 godzin mało komfortowej jazdy, by zobaczyć coś tak malowniczego, choć też dość przygnębiającego.  Nadal bowiem sporo rodzin żyje tu w iście spartańskich warunkach - o wyższym statusie materialnym świadczą jedynie wielkie anteny satelitarne "Made in Europa" zdobiące niektóre domostwa - wszędzie widać rozwalające się chałupy, chore, smutne psy, które połakomią się nawet na chałwę i niewyobrażalnie chude krowy, niemal pozbawione tłuszczu. Dziwię się swoją droga, że jeszcze nie kręcono tutaj filmów - zwłaszcza najstarsza część wioski byłaby doskonałym miejscem na plan filmowy jakiejś średniowiecznej sagi.











Wracamy wygłodzeni, gdyż nigdzie nie udało nam się znaleźć otwartej knajpki ani kogokolwiek, kto by zechciał nam coś ugotować. Spotykaliśmy natomiast wiele osób niosących lub wożących ciasta i inne przysmaki świąteczne - bardzo możliwe, że to lany poniedziałek jest tutaj tym dniem, w którym rodziny zbierają sie na wspólne wielogodzinne ucztowanie (tzw. supry). W niedzielę wielkanocną tutejszy zwyczaj nakazuje bowiem gromadne upijanie się... na cmentarzach!
 Do naszej chałupki wróciłam już sama - dziewczyny pojechały marszrutką do Kutaisi. Nie rozpaczałam z tego powodu. Fajnie było spędzić razem te blisko 3 dni, ale co za dużo to niezdrowo. Nie wiem czy ja się już starzeję, czy to staropanieńskie narowy, ale coraz więcej rzeczy działa mi na nerwy (jak grzechodzące w kurtcce tik-taki np.) i w tej sytuacji podróżowanie w pojedynkę jest naprawdę najlepszym rozwiązaniem.

W domu spotkała mnie miła niespodzianka. Babuszka przyniosła mi na górę chaczapuri (będzie na drogę jak znalazł) i herbatę oraz zabrała moje mokre buty, które suszyły się na ostatnich promykach słońca. Doradziła też, bym przybyła jutro do centrum wcześnie rano, najlepiej przed 7., bo potem mogę mieć problem ze złapaniem marszrutki jadącej w stronę Batumi. Postanowiłam bowiem, że prosto z gór udam sie nad Morze Czarne. Znów zatęskniłam za słońcem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz