IMERETIA: Kutaisi i okolice. Dzień drugi

Rano okazało się, że ciepła woda jednak jest, tylko reglamentowana, co więcej, jest nawet wanna - ale trzeba się wcześniej umówić i zejść do piwnicy, gdzie gospodyni zapala jakiś dziwny i ogromny piec grzejący wodę i czeka w pomieszczeniu obok, aż skończysz się myć. Osobliwe zwyczaje. Ale jeszcze bardziej zaskoczyła mnie staruszka przy śniadaniu, kiedy to postanowiła uraczyć mnie swoim figowym dżemem. Próbowałam tłumaczyć, że może następnym razem, że już się najadłam - z marnym skutkiem jednak, gdyż babuszka, nie bacząc, że akurat jem jajko, zaczęła dosłownie wciskać mi do ust swój specjał łyżeczką do herbaty!


Uwolniwszy się w końcu od aż nazbyt gościnnej gospodyni, żegnana wciskanym mi
Pomnik słynnego gruzińskiego aktora
na odchodne plakatem Barbary Brylskiej z czasów jej młodości, udałam się do centrum. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że plac, na którym wysadził mnie kierowca, znajduje się kilka metrów od domu, w którym mieszkam! Nie wiem, jak to możliwe, że tyle czasu zajęło mi dotarcie tam poprzedniej nocy!
Szukałam wypożyczalni rowerów, znlazłam jednak tylko informację turystyczną, niestety zamknietą na cztery spusty. Katedra Begrati, mój pierwszy cel, na szczęście góruje nad miastem, trafiłam tam więc bez specjalnych problemów. Droga prowadziła przez mostek przecinający rzekę Rioni na szczyt wzgórza. Bardzo malownicze tereny, zwłaszcza dzięki wiszącym nad wodą, rozpadającym się domostwom.

Sama katedra, zbudowana w początkach XI wieku, u schyłku XVII stulecia została spustoszona i wysadzona przez Turków osmańskich. Zawaliła się kopuła i strop, i w tym stanie kościół trwał przez stulecia. Konserwacja oraz rekonstrukcja fragmentów świątyni rozpoczęła się ponad 60 lat temu i została ukończona dopiero w ubiegłym roku. To największa duma mieszkańców Kutaisi, aczkolwiek po gruntownym odświeżeniu straciła wiele ze swego dawnego uroku, przypomina raczej współczesne kościoły budowane na średniowieczną modłę.
Katedra Begrati






























Trafiłam akurat na końcówkę mszy, w kościele odbywała się właśnie Komunia
Święta - mężczyźni ustawili się z lewej,  kobiety z prawej strony, pobierając z rąk kapłana opłatek, a z dłoni ministranta czarkę z winem. "Jakież to niehigieniczne", pomyślałam, skarciwszy się po chwili za tego rodzaju niestosowne myśli. Poza mną nie było tam chyba żadnych turystów, poczułam się jak intruz, stojąc z tym swoim wielkim aparatem i fotografując ich święte miesce. Szybko się wycofałam, udając się na poszukiwanie kolejnej świątyni.
świetny sposób na schowanie się przed słońcem

Monaster Gelati, znajdujący się kilka kilometrów za miastem, okazał sie
barwniki do wielkanocnych jajek
zdecydowanie większym wyzwaniem. Postanowiłam w jedną stronę podjechać komunikacją miejską, zaczepiałam więc kierowców marszrutek, ale żadna nie jechała w tym kierunku. Błąkałam się tak dobrą godzinę, oraz bardziej tracąc cierpliwość. Poruszanie się po centrum Kutaisi nie należy do najprzyjemniejszych: chodniki pełne handlarzy dobrami wszelkiej maści, mnóstwo zawodzących żebraków (jeśli próbujesz ich zignorować, patrząc w innym kierunku, potrafiącię szturchnąć, informując o swoim istnieniu) i te auta, trąbiące z byle powodu i sprawiające, że przejście na drugą stronę ulicy jest nie lada wyzwaniem. Nie ma co liczyć, że któreś, widząc pieszego, zatrzyma się lub choć zwolni, nie uraczysz też pasów, nie mówiąc o przejściach z sygnalizacją świetlną.
Obok barwików na pisanki, orzechów i paschalnych ciastek, te biedne wypatroszone zwierzaczki dominują na tutejszych rynkach



Zrezygnowana postanowiłam udać się do monasteru na piechotę. Upał był jednak tak niemiłosierny, że po kilkunastu minutach marszu usiadłam w ogródku pod sklepem, popijając piwo i ucząc się rosyjskich słówek. Sądząc po spojrzeniach mijających mnie osób, samotna kobieta z piwem nie stanowi tu częstego widoku. W końcu przysiadł się do mnie młodzieniec, jeden z tutejszych macho. Miał problem, bo i po angielsku, i po rosyjsku właściwie nie mówił. Próbował jeszcze wyrwać mnie na sztukę, rysując w  notesie mój portret. Ale i to mu nie wyszło, w ogóle wyszedł mu jakiś chłopiec, bardziej podobny do niego niż do mnie. Ale nie poddał się i zadzwonił do kumpli z samochodem i lepszym angielskim. I zaproponował wspólną przejażdżkę do Gelati, a po drodze też do innego, nie mniej znakomitego monasteru. Zgodziłam się, bo  5-kilometrowy spacer w samo południe i przy ponad trzydziestostopniowym upale nie wydawał mi się godną alternatywą. Koledzy w liczbie dwóch byli zdecydowanie bardziej sympatyczni - zwłaszcza jeden, który nie najgorzej władał angielskim i był w stanie opowiedzieć mi cokolwiek o odwiedzanych miejscach.

Kompleks klasztorny w Gelati, leżacy w uroczym wąwozie rzeki Chalcitela, zaliczyliśmy dość szybko, z odrobinę dłuższym pobytem w  katedrze. To tu pochowany został  król Dawid Budowniczy, najbardziej zasłużony z gruzińskich monarchów, a wedle legendy osobiście uczestniczący w budowie kompleksu klasztornego.
komleks klasztorny w Gelati



















Moi towarzysze okazali się bardzo pobożni - kategorycznie zakazali robienia zdjęć w światyni, kupili paschalne świeczki i wyszli dopiero po krótkiej modlitwie. Co więcej, ów macho zwierzył mi się, że spędził niedługi czas w podobnym, tyle że otwartym monasterze, do którego nas zresztą zaprowadził. Mieścił się niedaleko, w pobliskim lesie na wzgórzu, gdzie obok maleńkiego kościółka umieszczono klasztor (bardziej przypominający barak), w którym, w dość surowych warunkach, bez prądu i bieżącej wody, żył jeden bardzo sympatyczny mnich i obecnie czterech młodych chłopaków. Jak mi powiedziano, każdy (o ile nie jest kobietą, oczywiscie), może do nich przyjechać i zostać, jak długo zechce. Znajdzie tam doskonałe warunki do przemyśleń, modlitwy i wycieszenia. Ponoć młodzi ludzie, tuż przed startem w dorosłe życie, nader chętnie korzystają z tej możliwości ucieczki przed światem.To im pozwala, cytuję, dokonać właściwych wyborów.


Z Gelati pojechaliśmy do pobliskiej Motsamety - miejsca męczenników. To tu znajduje się słynny XI-wieczny kościół zbudowany na grobie dwóch braci, Dawida i Konstantyna, którzy odmówili poddania się władzy arabskiej i przejścia na islam. Ich ciała wrzucono w przepaść do pobliskiej rzeki Tkaltistela, która od krwi skazańców zabarwiła się na czerwono  (stąd jej nazwa - Tskaltsitela znaczy bowiem dosłownie czerwona woda). Urocze miejsce - zdecydowanie piękniej położone od bardziej populanego Gelati.
Monastyr w Motsameti


Do Kutaisi wróciliśmy wczesnym wieczorem, umówiwszy się na wspólne zwiedzanie następnego dnia. Moi nowi koledzy przyznali jenak, że są dość leniwi i przed 13 nie mogę raczej na nich liczyć, wiedziałam więc już wówczas, że najpewniej się więcej nie zobaczymy. Ale zdążylismy wymienić się jeszcze fejsbukowymi loginami, znajomość więc będzie miała szansę na dalszy, wirtualny żywot.
A ja zakończyłam dzień w knajpce, zajadając się pysznym, choć zdecydowanie przekraczajacym pojemność mego żoladka chaczapuri (placek z dość słonym serem) i wypijając butelkę wybornego i taniego jak barszcz wina. Knajpy w Gruzji są doskonałe nie tylko pod względem cen - mozna tam siedzieć nawet przy jednym kieliszku kilka godzin i nikt cię nie wyprosi. Problem jest raczej, gdy chcesz wyjść - trzeba się pofatygować do baru, bo kelner raczej sam nie przyjdzie. Tak więc mogłam wypić tylko kieliszek, ale skoro butelka kosztuje tam tyle, co najtańsze piwo u nas w Biedronce, grzechem byłoby pozostawać przy lampce, prawda?. Poza tym, co chwilę musiałabym przecież wypatywać kelnera i wołać o następną porcję...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz