![]() |
fot. G. A. |
Afon to jednak całkiem sympatyczne miasteczko.
Poza koronnymi zabytkami, do których zaliczyć należałoby jeszcze słynną
jaskinię nowoafońską, jedną z największych na świecie, jest tam też plaża –
doskonałe miejsce na odpoczynek i relaks po długich wędrówkach pod górę i z
nieodłącznym słońcem na karku. Ale nie zabawimy tam długo – chcemy jeszcze tego
samego dnia przekroczyć granicę nad rzeką Inguri.
Do przedmieść Suchumi wiezie nas Abchaz,
który nie kryje swego oburzenia na wieść, że udajemy się do Gruzji. I że
poświęciliśmy na jego kraj tylko 5 dni. Boimy się (a właściwie to ja się boję, pewnie
niepotrzebnie), że im bliżej granicy, tym trudniej będzie nam się z tego
wytłumaczyć - kolejnym kierowcom sprzedajemy więc mało wiarygodną historyjkę o
rosyjskim znajomym spod Gali.
Jak się okazuje, wczorajsza
impreza nad jeziorem Rica była z okazji dzisiejszego święta, o czym przypomina
nieustanna kakofonia samochodowych klaksonów. Część trasy przejeżdżamy w
asyście hucznie świętujących młodzieńców, jadących z zawrotną, nawet jak na
tutejszych drajwerów, prędkością. Z ulgą więc wsiadamy wreszcie do auta ze
statecznym panem za kierownicą. Panem, który, ku naszemu zdziwieniu, z
niespotykaną w Abchazji radością reaguje na informację o narodowości swoich
pasażerów. Gruzini, jak wiadomo, przybyszów z Polski witają z niezmiennym
entuzjazmem i na ogół jak mantrę powtarzają słowa uznania dla tragicznie
zmarłego prezydenta RP. Abchazi, choćby z uwagi na ową braterską przyjaźń
polsko-gruzińską, nie mają powodów, by ów entuzjazm podzielać. Nasz kierowca
jest jednak Gruzinem, a właściwie Megrelem, jak cała populacja Gali i okolic,
jego reakcja nie może więc zaskakiwać. Mimo że pracuje jako samorodny taksówkarz,
od nas nie tylko nie bierze ani grosza, ale też znajduje nam nocleg u
zaprzyjaźnionej rodziny. Za krępująco niską cenę.
O ile można z pełnym przekonaniem
powiedzieć, że zachodnia Abchazja kwitnie, o tyle megrelskie Gali wciąż żyje w
cieniu wojny. Nie daje o niej zapomnieć choćby godzina policyjna, która
obowiązuje w miasteczku od późnych godzin wieczornych, czy asfalt, wciąż
noszący ślady wojennych pocisków. Tu właściwie, żyjąc na granicy dwóch
zwaśnionych państw, nikt nie jest naprawdę u siebie. Megrelowie czują się
bardziej Gruzinami, ale gdyby wrócili do Gruzji, uznano by ich za zdrajców. Ale
z Abchazami też nie mają lekko. Jako rdzenni mieszkańcy tych ziem nie musieli
uciekać. Mimo to są traktowani jak obcy.
![]() |
fot. G. A. |
Szukamy czegoś na kolację, ale w
otwartym jeszcze supermarkecie wybór jest, delikatnie mówiąc, niewielki. Ostatecznie
kupujemy więc wino, a żeby nie nadużywać gościnności naszej młodej
przewodniczki, bierzemy na wynos chaczapuri i wracamy do domu. Do domu, w którym czas zatrzymał się co
najmniej sto lat temu. Warunki mieszkalne są bardziej niż skromne. Rzucają się
w oczy nieliczne, rozsypujące się meble, ale też zupełny brak bibelotów czy
jakichkolwiek elementów dekorujących przestrzeń. Poza tym panuje dojmujący
mrok. W niemal wszystkich pomieszczeniach żarówki są bowiem wykręcone - w tym w
pokoju dziewczyn, w którym mamy spać. Na jednym, pojedynczym łóżku, choć
drugiego obok nikt tej nocy nie zajmuje. Toaleta w podwórzu nas nie dziwi – w
Gruzji spotykałam się z tym już nie raz. Jednak okrutny swąd wychodka, który
nigdy chyba nie miał styczności z żadnym dezynfekującym środkiem, stanowi
mimo wszystko pewne kuriozum.
Nikt, poza rezolutną dziewuszką,
się tu nami nie zajmuje. Abchaska czy gruzińska gościnność w tym domu wydaje
się być pojęciem cokolwiek pustym. Czujemy się raczej niepożądanymi gośćmi. Kończymy
więc pośpiesznie wino i idziemy spać. Nie zmrużymy jednak oka, poza nami w
pokoju szaleje bowiem chmara wyjątkowo upierdliwych komarów. Próbujemy je
wybić, ale to walka z wiatrakami. Krwiożercze insekty połakomią się nawet na
moją, dotąd raczej mało atrakcyjną dla wszelkiego robactwa, krew. Wczesnym rankiem
opuszczamy więc ten dziwny dom, z pamiątkami w postaci siatki czerwonych kropek na całym ciele.
Jeszcze tylko zjemy śniadanie w lokalnej restauracji, wydając ostatnie ruble i
stopem, ale już bez przeszkód, dojeżdżamy do granicy. Tam dostaniemy się prosto
w ogień pytań rosyjskich sałdatów – zainteresuje ich bowiem moja amerykańska
wiza. Młodzi wojskowi są bardzo mili, ich dociekliwość pozornie przypomina
zwyczajną ciekawość – mamy jednak świadomość, że żadne z pytań nie jest tu
przypadkowe. W końcu nas jednak puszczają i wkrótce – tym razem korzystając z
konnej taksówki - przechodzimy na gruzińską stronę. Dojeżdżamy do Zugdidi i tam
nasze drogi się rozchodzą: Grzegorz zostaje w Gruzji, ja natomiast udaję się,
zgodnie z planem, w kierunku Armenii. Mam nadzieję dotrzeć tam jeszcze tego
samego dnia. Szybko się jednak okaże, jak płonna była to nadzieja.
Fantastyczne zdjęcia
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie ;)
Dzięki! Będę zaglądać, pozdrawiam
Usuń