Nowy Afon, megrelskie Gali i powrót do Gruzji

Rano opuszczamy nasz, skąpany w deszczu po nocnej ulewie, ośrodek i łapiemy stopa do Nowego Afonu (Atonu) – tym razem udaje nam się dotrzeć tam bez większych problemów. Zostawiamy bagaże w informacji turystycznej i ruszamy pod górę, w stronę ruin starogreckiej twierdzy Anakopia, posilając się cudownie słodkimi winogronami, obficie obrastającymi ogrodzenia okolicznych domostw. Z góry Iwerskiej roztacza się piękny widok na Nowy Athos - monaster św. Szymona Kananajczyka, który jednak sporo traci w bezpośrednim oglądzie. Ot, przeciętny i dość zapuszczony XIX-wieczny klasztor prawosławny z neobizantyjskim soborem i dzwonnicą - wiele podobnych zobaczyć można choćby na Ukrainie. Nie wiedzieć czemu Abchazowie mają do tego zabytku jakiś szczególny sentyment (co dziwi, skoro większość z nich, jeśli wierzyć Góreckiemu, czci wciąż pogańskich bogów). Może dlatego nasze oczekiwania były nadmiernie wygórowane?

fot. G. A.






Afon to jednak całkiem sympatyczne miasteczko. Poza koronnymi zabytkami, do których zaliczyć należałoby jeszcze słynną jaskinię nowoafońską, jedną z największych na świecie, jest tam też plaża – doskonałe miejsce na odpoczynek i relaks po długich wędrówkach pod górę i z nieodłącznym słońcem na karku. Ale nie zabawimy tam długo – chcemy jeszcze tego samego dnia przekroczyć granicę nad rzeką Inguri.



Do przedmieść Suchumi wiezie nas Abchaz, który nie kryje swego oburzenia na wieść, że udajemy się do Gruzji. I że poświęciliśmy na jego kraj tylko 5 dni. Boimy się (a właściwie to ja się boję, pewnie niepotrzebnie), że im bliżej granicy, tym trudniej będzie nam się z tego wytłumaczyć - kolejnym kierowcom sprzedajemy więc mało wiarygodną historyjkę o rosyjskim znajomym spod Gali.
Jak się okazuje, wczorajsza impreza nad jeziorem Rica była z okazji dzisiejszego święta, o czym przypomina nieustanna kakofonia samochodowych klaksonów. Część trasy przejeżdżamy w asyście hucznie świętujących młodzieńców, jadących z zawrotną, nawet jak na tutejszych drajwerów, prędkością. Z ulgą więc wsiadamy wreszcie do auta ze statecznym panem za kierownicą. Panem, który, ku naszemu zdziwieniu, z niespotykaną w Abchazji radością reaguje na informację o narodowości swoich pasażerów. Gruzini, jak wiadomo, przybyszów z Polski witają z niezmiennym entuzjazmem i na ogół jak mantrę powtarzają słowa uznania dla tragicznie zmarłego prezydenta RP. Abchazi, choćby z uwagi na ową braterską przyjaźń polsko-gruzińską, nie mają powodów, by ów entuzjazm podzielać. Nasz kierowca jest jednak Gruzinem, a właściwie Megrelem, jak cała populacja Gali i okolic, jego reakcja nie może więc zaskakiwać. Mimo że pracuje jako samorodny taksówkarz, od nas nie tylko nie bierze ani grosza, ale też znajduje nam nocleg u zaprzyjaźnionej rodziny. Za krępująco niską cenę.

O ile można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że zachodnia Abchazja kwitnie, o tyle megrelskie Gali wciąż żyje w cieniu wojny. Nie daje o niej zapomnieć choćby godzina policyjna, która obowiązuje w miasteczku od późnych godzin wieczornych, czy asfalt, wciąż noszący ślady wojennych pocisków. Tu właściwie, żyjąc na granicy dwóch zwaśnionych państw, nikt nie jest naprawdę u siebie. Megrelowie czują się bardziej Gruzinami, ale gdyby wrócili do Gruzji, uznano by ich za zdrajców. Ale z Abchazami też nie mają lekko. Jako rdzenni mieszkańcy tych ziem nie musieli uciekać. Mimo to są traktowani jak obcy.
Po sennym miasteczku, wyludnionym tuż przed godziną policyjną, oprowadza nas jedna z nastoletnich córek naszej gospodyni (żadnego mężczyzny nie widzieliśmy w tym domu, być może zginęli podczas wojny – nie śmieliśmy pytać). Jej niewielki wzrost małej dziewczynki kontrastuje z przesadnym makijażem i obfitym, a przy tym wyraźnie eksponowanym biustem. Zagaduje z nadzieją w głosie, czy nam się tu podoba. Być może nigdzie nie była i ten jej mały świat jest jedynym jaki zna, a więc i najpiękniejszym. Miast odpowiedzieć, pytam ją wymijająco, czy wie gdzie leży Polska. Odpowiada z ożywieniem, że „oczywiście, w Ameryce”.
fot. G. A.
Szukamy czegoś na kolację, ale w otwartym jeszcze supermarkecie wybór jest, delikatnie mówiąc, niewielki. Ostatecznie kupujemy więc wino, a żeby nie nadużywać gościnności naszej młodej przewodniczki, bierzemy na wynos chaczapuri i wracamy do domu.  Do domu, w którym czas zatrzymał się co najmniej sto lat temu. Warunki mieszkalne są bardziej niż skromne. Rzucają się w oczy nieliczne, rozsypujące się meble, ale też zupełny brak bibelotów czy jakichkolwiek elementów dekorujących przestrzeń. Poza tym panuje dojmujący mrok. W niemal wszystkich pomieszczeniach żarówki są bowiem wykręcone - w tym w pokoju dziewczyn, w którym mamy spać. Na jednym, pojedynczym łóżku, choć drugiego obok nikt tej nocy nie zajmuje. Toaleta w podwórzu nas nie dziwi – w Gruzji spotykałam się z tym już nie raz. Jednak okrutny swąd wychodka, który nigdy chyba nie miał styczności z żadnym dezynfekującym środkiem, stanowi mimo wszystko pewne kuriozum.


Nikt, poza rezolutną dziewuszką, się tu nami nie zajmuje. Abchaska czy gruzińska gościnność w tym domu wydaje się być pojęciem cokolwiek pustym. Czujemy się raczej niepożądanymi gośćmi. Kończymy więc pośpiesznie wino i idziemy spać. Nie zmrużymy jednak oka, poza nami w pokoju szaleje bowiem chmara wyjątkowo upierdliwych komarów. Próbujemy je wybić, ale to walka z wiatrakami. Krwiożercze insekty połakomią się nawet na moją, dotąd raczej mało atrakcyjną dla wszelkiego robactwa, krew. Wczesnym rankiem opuszczamy więc ten dziwny dom, z pamiątkami w postaci  siatki czerwonych kropek na całym ciele. Jeszcze tylko zjemy śniadanie w lokalnej restauracji, wydając ostatnie ruble i stopem, ale już bez przeszkód, dojeżdżamy do granicy. Tam dostaniemy się prosto w ogień pytań rosyjskich sałdatów – zainteresuje ich bowiem moja amerykańska wiza. Młodzi wojskowi są bardzo mili, ich dociekliwość pozornie przypomina zwyczajną ciekawość – mamy jednak świadomość, że żadne z pytań nie jest tu przypadkowe. W końcu nas jednak puszczają i wkrótce – tym razem korzystając z konnej taksówki - przechodzimy na gruzińską stronę. Dojeżdżamy do Zugdidi i tam nasze drogi się rozchodzą: Grzegorz zostaje w Gruzji, ja natomiast udaję się, zgodnie z planem, w kierunku Armenii. Mam nadzieję dotrzeć tam jeszcze tego samego dnia. Szybko się jednak okaże, jak płonna była to nadzieja. 

2 komentarze: