Spędziłam jednak naprawdę uroczy
wieczór w tym skromnym, ascetycznym wręcz domu – z rustykalnym wnętrzem,
wychodkiem w podwórzu i kanciapą zaaranżowaną na łazienkę – nie mogąc opędzić
się od uroczych bliźniaków, ciekawych wszystkiego, co dotyczyło kraju ich
niespodziewanego gościa. A rano wyruszyłam dalej, odprowadzona przez Deę i zaspane
dzieciaki, które zdążyły jeszcze zerwać dla mnie po garści orzechów na drogę –
ze swego zapuszczonego, niemal dzikiego sadu.
Nie zrobiłam nawet dwóch kroków, gdy
zatrzymał się samochód, który zawiózł mnie na drogę wylotową. Tam, uzupełniwszy
zapasy żywieniowe o rosnące przy drodze figi, zaczęłam łapać okazję do
Achalciche. Trudne to nie było, samochody zatrzymywały się co chwila, wioząc
mnie o wioskę lub dwie bliżej celu. Czasem jakiś kierowca nadrobił drogi, ale
wcześniej musiałam z nim pojechać – czy to na targ, czy do źródła zdrowotnej
wody.
Za współpasażerkę miałam nawet uroczą kozę, którą trzeba było zawieść na
jakieś pustkowie – nieubitą, błotnistą drogą.
Wszystko to trwało więc nie
najkrócej, mimo że wożący mnie panowie bardzo starali się być pomocni – sami
nawet zatrzymywali kolejne samochody, w końcu wszyscy w okolicy doskonale się
znali. Po kilku godzinach, kiedy odjechałam ledwie kilkadziesiąt kilometrów od
domu Dei, okazało się, że niedługo skończy się normalna droga i szanse na
dostanie się do granicy mam raczej nikłe. Mogłam albo liczyć na cud, a ściślej jadącego
akurat w tamtą stronę jeepa, albo wracać z powrotem do wioski pod Baghdadi i
jechać naokoło do Achalciche. Wybrałam to drugie, ale tym sposobem po ładnych
paru godzinach jazdy autostopem stałam dokładnie w tym miejscu, z którego o
świcie wyjechałam. Tu już wsiadłam do autobusu, ale i tak w okolice Achalciche dojechałam
dopiero wczesnym wieczorem, jeszcze nie tracąc nadziei na nocleg po armeńskiej
stronie. Nadzieja jednak i tym razem okazała się płonna.
Wysiadłam tuż przed miasteczkiem,
widząc kierunkowskaz wskazujący granicę z Armenią. Nic się jednak nie
zatrzymywało, choć wszyscy kierowcy, policji nie wyłączając, przyglądali mi
się, jakby pierwszy raz w życiu widzieli laskę z plecakiem, samotnie idącą
wzdłuż ulicy. Do granicy było jeszcze 110 kilometrów. W końcu zaczepiłam grupę
mężczyzn, którzy zrobili sobie postój na piknik. Zgodzili się mnie zabrać, co
oznaczało 60 kilometrów bliżej celu. W połowie drogi zatrzymaliśmy się w
przydrożnym domu, odstawiając dwóch naszych współpasażerów. „Za chwilę
pojedziemy dalej” – uspokajał mnie sympatyczny staruszek, który specjalnie dla
mnie zwolnił miejsce obok kierowcy i przeniósł się na pakę. -„Napijemy się
tylko kawy”. W języku Gruzinów „napić się kawy” jest jednak zwrotem bardzo
pojemnym i, jak miałam się za chwilę przekonać, mieści w sobie także posiłek,
wino, wódkę i co najmniej kilkanaście toastów. Posadzono mnie wraz z
mężczyznami przy stole. Kobiety siedziały na kanapie obok i nie uczestniczyły w
toastach, nie jadły też z nami. Ale że ani one, ani młodsi mężczyźni nie znali
ni słowa po rosyjsku, staruszek musiał służyć za tłumacza, co jeszcze bardziej
wydłużało i tak już niekrótkie toasty. W końcu, po co najmniej dwóch godzinach,
z trudem odpierając propozycje noclegu, pojechałam z moim staruszkiem dalej. Ale po pół godzinie zatrzymaliśmy się znowu pod jakimś domem. Tym razem posadzono mnie na kanapie, a dziadek z kierowcą poszli najpewniej coś załatwiać. Nie było ich co najmniej kilkadziesiąt minut. W międzyczasie stałam się widowiskiem dla miejscowych dzieciaków, które z impetem wbiegały do domu, po czym zatrzymywały się w progu, już z lekka onieśmielone. Patrzyły na mnie przez chwilę jak na jakieś kuriozum, po czym z równym impetem wybiegały z chałupy. A zaraz potem wparowywała następna wycieczka "zwiedzających".
Brak estymy do zabiegów
pielęgnacyjnych nie szedł tu w parze z brakiem umiłowania do jedzenia, na co
wskazywały też bardzo obfite kształty kobiet i napęczniałe niczym balony, ale
najwyraźniej ciągle nienasycone, brzuchy mężczyzn. Nikt, rzecz jasna, nie chciał
słuchać, że przecież dopiero jedliśmy i po kilku minutach stół uginał się pod
rozmaitymi regionalnymi przysmakami. „Ty chudzinka jesteś, musisz jeść” –
mówiła, patrząc na mnie z dezaprobatą, gospodyni. „Jedz, bo śniadania nie
będzie, a ciebie czeka długa droga” – dodał jej mąż. Więc jadłam, z łakomstwa
bardziej niż przez rozum, bo wszystko było tak pyszne. Każda potrawa, od masła po
mięso (tu wegetarianizm ratował mnie przed skutkami kiepskiej asertywności) było
naturalnie domowej roboty. No i te toasty! Rolę tamady przejął gospodarz domu,
w związku z tym jego toasty były najdłuższe, zanim jednak można było upić łyk
wina, każdy z zebranych przy stole musiał dorzucić coś od siebie. Piliśmy rzecz
jasna za pokój, Gruzję, za rodzinę i tych którzy odeszli, ale też za mnie i mój
kraj. No i po prostu za miłość i przyjaźń. I przy każdym toaście, jak to na
Kaukazie bywa, kieliszki – bez względu na to, ile w nich jeszcze trunku
pozostało – uzupełniano do pełna.
Gruzini jak zawsze byli bardzo
mili i gościnni. Rozmawialiśmy trochę o Abchazji, „którą Ruscy im zabrali”, o
zarobkach i życiu w Polsce, trochę o Armenii. O samych Ormianach mówili bez
wrogości, ale też bez nadmiernej sympatii – nie w smak im było chyba być mniejszością
na własnej ziemi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy
rano, wciąż jeszcze czując skutki wieczornego obżarstwa, zastałam znów suto
zastawiony stół! A na dobicie gospodyni wniosła jeszcze aromatyczne domowe
chaczapuri z kilkoma gatunkami sera. Cięższa o parę kilo wróciłam w końcu do
miasteczka, odwieziona przez syna gospodarza, który nagle, w ciągu tych nastu
minut spędzonych w samochodzie, poczuł do mnie miętę J Długo jeszcze będzie mi
wysyłał czułe smsy, nie zrażając się zupełnie brakiem zainteresowania z mojej
strony.
Na dworcu, czekając na
marszrutkę, zrobiłam kilka fotek siedzącym pod sklepem Ormianom. Nie mogli zrozumieć,
po co jadę do ich ojczyzny. „Tam przecież nic nie ma” – dziwił się jeden z
nich. Drugi koniecznie chciał wiedzieć, skąd ta nasza, Polaków, niechęć do
Rosjan. „Przecież to Wasi oswobodziciele, dzięki nim pozbyliście się Niemców” -
mówił. Nie chciało mi się tłumaczyć, że z tej łaski wpadliśmy w kolejną
niewolę, opuściłam więc nader rozmownych panów i ruszyłam wreszcie w ostatni
już odcinek mej podróży do Armenii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz