Widok z tarasu mojego mieszkania |
Jedno z moich ulubionych, tak nieweneckich miejsc. Napis głosi: "Nie sikać" |
Łódź podwodna na terenie Arsenału |
Poza tym Wenecja, inaczej niż wszelkie znane mi miasta, nawet poza ścisłym centrum jest dość jednostajna. Omijając trasy ściśle turystyczne, przebiegające między Placem św. Marca, Rialto, Akademią i stacją autobusowo/kolejową (na które kierują niezastąpione napisy na murach czy chodniku) uniknie się co prawda irytującego świergotu międzynarodowej gawiedzi, ale poza nielicznymi wyjątkami nie ma co liczyć na inny obraz Wenecji. Wąskie uliczki, kolorowe kamienice, kanały, romantyczne mostki i wiecznie te same sklepy – od tego nie uciekniecie. Pewien wyjątek stanowią osiedla mieszkaniowe na krańcach laguny – identyczne brunatne bloki nie robią jednak najlepszego wrażenia. Poza tym jest schludnie i sterylnie, czyste i ładnie ubrane dzieci grzecznie grają w piłkę na boisku, a starsze panie dostojnie spacerują z psami w kolorowych kubraczkach. Nie, zdecydowanie zbyt to wszystko wymuskane, a więc dla mnie zupełnie nieciekawe.
Canale Grande |
Na Placu św. Marka |
La scala del Bovolo |
W mojej geografii wewnętrznej Wenecja
zdecydowanie nie zajmuje honorowego miejsca. Z jakąż ulgą zawitałam na ostatni
dzień mojego pobytu w Italii do Bolonii! Jak dobrze było przejść się chodnikiem,
nasłuchując ryku silników i przyglądając różnorodnościom sklepowych witryn. W
Wenecji znaleźć zwykły sklep papierniczy
stanowiło nie lada wyzwanie. Wszędzie królowały maski, wyroby ze szkła z
Murano, skórzane torebki i cukiernie z tymi samymi miejscowymi specjałami – ich
obrzydliwie słodki smak był odwrotnie
proporcjonalny do wizualnej oprawy, która tak mamiła spojrzenie i powodowała
trudny do opanowania ślinotok.
Nocą zaś Wenecja pustoszała,
odkrywając swe mroczne i dość ponure oblicze. To było dla mnie największym
zaskoczeniem. Dotąd mieszkałam w Mestre i na Lido, sądziłam jednak, że tak
turystyczne miasto tętni życiem też w nocy. Tymczasem poza flagowymi miejscami
Wenecja tonie w mroku. Nocne życie tli się jeszcze w barach, a raczej przy
wejściu do nich, gdzie stoją zwykle spore grupki wielbicieli prosecco czy
modnego tutaj Spritzu. Są nawet knajpy, gdzie nie ma nic poza barem – zamawiasz
i wychodzisz na zewnątrz, zajmując dowolną stojącą „miejscówkę”.
Oblicze Wenecji rzecz jasna zmieniło się nieco
na czas karnawału. A raczej zmieniało w weekendy, bo w tygodniu miasto
powracało do swego codziennego rytmu. Karnawał trwa tutaj zwykle przez trzy
weekendy, jednak największe atrakcje mają miejsce w ciągu dwóch ostatnich dni.
Ja miałam okazję uczestniczyć jedynie w ceremonii otwarcia, stąd moja opinia
nie może być miarodajna. Bardzo na ten karnawał czekałam, zwłaszcza, że po trzech
tygodniach łażenia po mieście, a potem przesiadywania po 9 godzin w bibliotece,
byłam już naprawdę zmęczona. I pracą, i miastem. Nie liczyłam na rozrywkę przez
duże R. A jednak ten zalew pompatycznego kiczu, jaki zaserwowano na otwarcie,
przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Clou sobotniego programu stanowił - szumnie i zdecydowanie na wyrost nazwany
spektaklem - pokaz tańca zmarzniętych baletnic, stroszenie piór operowych diw i
umizgi zakochanych. A to wszystko
oczywiście na gondolach pływających
wzdłuż Canareggio, przy wtórze fanfar, pompatycznej muzyki z głośników,
wielkich balonów i kolorowego pyłu. Ale publiczność była wniebowzięta.
Oczywiście, o ile widziała cokolwiek. Bo dostać się w jakiekolwiek miejsce, z
którego widać kanał, było nie lada wyczynem. Gdy się tam zjawiłam grzecznie na
czas, mogłam oglądać co najwyżej czubki cudzych głów. Poza tym wszystko się
rozgrywało po drugiej stronie mostu, o czym najwyraźniej kierująca tłumem
policja nie była poinformowana, więc nawet ci z brzegu nic nie widzieli. Ale potem
był jeszcze jeden „spektakl”, więc się nie poddałam i zająwszy właściwą
miejscówkę czekałam cierpliwie razem z innymi twardzielami, marznąc przy tym
niemiłosiernie. W końcu coś się zaczęło. To znaczy przepływały kolejno gondole
pełne balonów, tancerzy i aktorów. Trudno było jednak doszukać się w tym jakiejś dramaturgii albo nawet jakiejkolwiek
narracji, gdyż ów „ spektakl” rozgrywał się na co najmniej kilkuset metrach, a
widzowie stali w miejscu. Na koniec, ku uciesze gawiedzi, sypnięto w stronę
tłumu tumanami kolorowego pyłu i grzecznie podziękowano za uwagę.
Atrakcją drugiego dnia były regaty oraz koncert przy Rialto Mercato – chórek kobiet śpiewał włoskie i amerykańskie
szlagiery, a akompaniował mu fortepian zawieszony wraz z muzykiem na dźwigu.
Grał ów muzyk nawet ładnie, szczególnie gdy milkły piskliwe głosy śpiewaczek, obawiam
się jednak, że nawet w takich momentach uwaga widzów skupiona była raczej na
sunącym nad kanałem fortepianie niźli dźwiękach, jakie z siebie wydobywał.

Z tych wszystkich „atrakcji”
dwóch pierwszych dni karnawału (nie licząc oczywiście widoku przebranych osób,
z których wrażenie, choć krótkotrwałe, robiły zwłaszcza dostojne starsze pary w
przepysznych sukniach, ręcznie malowanych maskach i perukach) najciekawszy był
dla mnie zlot zombich. Tu prym wiedli młodzi, który dali popis twórczej
inwencji i przede wszystkim świetnie się bawili. Bez nadęcia, bez pompy i
sztucznego blichtru. Pozostałe imprezy i ogólny klimat karnawałowy to rzecz interesująca
głównie pod względem socjologicznym, jako atrakcja kulturalna chyba jednak
niegodna uwagi.
Kończąc ten marudny post dodam tylko dla równowagi, że bezsprzecznie warto do Wenecji przyjechać. Na tydzień, może trochę dłużej. Zwiedzić perełki architektury i wartościowe, pokaźne zbiory sztuki, zarówno dawnej, jak i nowoczesnej. Warto też popłynąć na okoliczne wysepki, choć niekoniecznie na Lido. Ja to wszystko widziałam przy poprzednich pobytach, teraz robiłam tylko sentymentalne wycieczki w kilka ulubionych miejsc. Bo Wenecja jest piękna i ma się czym chwalić. Ale też poprzez swój brak ulic, kolorowe budynki i romantyczne mostki jest sztuczna, nieprawdziwa, trochę baśniowa. I może w tym leży jej urok i przyczyna nieustannego powodzenia. Ale należy ją dawkować powoli. I w niewielkich porcjach. Bo, jak wszelka nadmierna słodycz, szybko doprowadzi do mdłości.
To prawda. Wenecja jest piękna, wyjątkowa... ale żyć bym tam nie chciała. Tak jak napisałaś... nie wiem czy w ogóle się da. To miasto, gdzie się wpada, zachwyca się nim i jedzie się dalej, potem długo wspominając jaka Wenecja była piękna.
OdpowiedzUsuńBardzo Ci zazdroszczę, ze byłaś w Wenecji podczas karnawału. Też mi się to marzyło, ale niestety musiałam to marzenie odłożyć na później i cieszyć się Wenecją jesienią. I tak było warto!
Niestety tutaj jeszcze nie dotarłem. Może kiedyś... i też słyszałem o tym, że miasto coraz mniej przyjazne mieszkańcom. Współczuję. Mieć takie piękne miejsce pod nosem i nie móc w nim żyć.
OdpowiedzUsuń