Poznać szorstkość ziemi, czyli dlaczego wybieram Wschód. O podróżowaniu, cz. 3




„Jeśli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa 

wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku 

żebyś nie tylko oczami, ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi 

i abyś całą skórą zmierzył się ze światem” (Z. Herbert, Podróż).


Przez lata jeździłam tylko na Zachód, przede wszystkim do Italii, którą zresztą wciąż darzę wielkim sentymentem i do której ciągle z przyjemnością wracam. Interesowały mnie głównie miasta, a w nich nie tylko architektura i sztuka, ale też ulice i ludzie. Chyba jestem takim typem flaneura w spódnicy – największą przyjemność sprawia mi szwendanie się po uliczkach i obserwowanie ludzi. Dziś jednak wybieram Wschód, ciekawa wszystkiego, co za płotem, co nieopisane w przewodnikach. Odczuwam przesyt zdobyczami cywilizacji, coraz mniej ciągnie mnie do muzeów i wszelakich zabytków, choć jako historyczka sztuki pewnie nie powinnam się do tego przyznawać. Jeśli odwiedzam duże miasta, to wałęsam się głównie po ich brudnych przedmieściach i bazarach. Ale wolę prowincje, a najchętniej zabite dechami wioski, gdzie czas płynie zupełnie innym rytmem.




Wolę gęsto usiane gwiazdami niebo. I dziewiczą przyrodę, o którą dziś już tak trudno. Szukam autentyczności, tego, co naturalne, pierwotne, elementarne. I znajduję to na Wschodzie Europy, na Zakaukaziu, a ostatnio też w Azji Centralnej. Znajduję prawdziwy świat, niedostępny tym, którzy opuszczają na chwilę swoje zamknięte osiedla, by zaszyć się w innym, tymczasowym getcie, z lampką szampana w dłoni. Ten świat pewnie też za czas jakiś zniknie, tj. przytłoczony masową turystyką zmieni swe oblicze. Już zmienia zresztą, czego przykładem choćby oblegana przez rodaków Gruzja. Pozostałe dawne radzieckie republiki, zwłaszcza te azjatyckie, są ciągle jeszcze niezepsute przez przybyszów o pękatych portfelach. Wciąż można tam spotkać niebywałą wprost gościnność, szczodrość, otwartość. Ale też zwyczajną ludzką życzliwość.




Po powrocie z takiej podróży zaczynam doceniać drobne przyjemności, jak ciepła woda pod prysznicem. Ale też nie daję się tak łatwo wciągać w obsesję posiadania, przestaję zazdrościć znajomym ich okapu na pilot i grawerowanych uchwytów w kuchennych szafkach. Jasne, miło jest mieszkać w ładnym domu, ale nie mam już ciśnienia, żeby to był mój własny dom, spłacany do późnej starości. Ludzie, których spotykałam w kirgiskich wioskach, nie mieli właściwie nic – ich mieszkania wypełniały jedynie patchworkowe szyrdaki, które służyły za materace do spania, kołdry, siedziska. Żadnych bibelotów, książek, zabawek, a nierzadko i mebli. Ich szybko starzejące się twarze o głębokich bruzdach bezlitośnie odbijały surowe warunki, w jakich przyszło im żyć. A mimo to miałam wrażenie, że są od nas zdecydowanie szczęśliwsi. A przynajmniej pogodzeni z  losem, z błogosławieństwem przyjmujący to, co ów los im niezbyt szczodrze przecież serwował. Dlatego tak lubię jeździć na Wschód. Mam poczucie, że tam, z dala od hałasu świata, rzeczy nabierają właściwego znaczenia.
Co nie znaczy, że nigdzie indziej jeździć nie warto. Tak naprawdę miejsce, dokąd się udajemy, nie jest tak ważne. To raczej pretekst, żeby po prostu ruszyć w drogę. Bo bardziej liczy się sama droga.


Polecam także:
1. O odwiecznym sporze podróżnik vs turysta

2. O tym dlaczego wybieram podróż w pojedynkę:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz