Elektrownia Czarnobylska i Oko Moskwy (cz.2.)

Kilka kilometrów za Czarnobylem znajduje się wieś Kopaczi – a raczej znajdowała, bo niewiele z niej zostało. W ramach eksperymentu władze zadecydowały bowiem nie tylko o całkowitej ewakuacji ludności, ale też o rozebraniu i zakopaniu domów. Kopano wielkie doły, następnie chałupy oblewano wodą, by nie roznosiły radioaktywnego pyłu, a potem, przy pomocy dźwigów, umieszczano je w tych dołach wraz z całą ich zawartością. I zasypywano ziemią. Dziś śladami dawnego życia są tylko kopce (tzw. mogilniki) oznaczone międzynarodowym symbolem promieniowania oraz jedyny zachowany budynek - dawne przedszkole. Jego okazały, choć nietypowy, jak na ówczesne architektoniczne trendy, biały portyk  z trudem przebija się przez zarośla i krzaki. Wewnątrz niewiele ocalało: kilka łóżek, dziecięcych szafek, porozrzucane (i w dużym stopniu zaaranżowane przez fotoreporterów) zabawki i książki.












Kopaczi to pierwsze miejsce, w którym mój dozymetr zaczyna wariować. Muszę prosić o zmianę progu bezpieczeństwa, inaczej alarmuje o zagrożeniu nieustannie. Norma wynosi 0,30 mSv – dla porównania w Kijowie było 0,19, w Czarnobylu w sumie podobnie. Tu wartości wzrosły prawie dziesięciokrotnie. Nie jest to jednak, jak nas zapewniają, sytuacja zagrażająca ludzkiemu zdrowiu. Byłaby może, gdyby przyszło nam do głowy tarzać się godzinami po ziemi, lizać ściany czy metalowe przedmioty…
Po zimnym, lecz znośnym obiedzie w stołówce obsługującej pracowników elektrowni, dojeżdżamy do miejsca, od którego wszystko się zaczęło. 


Miała to być największa elektrownia na świecie. Do istniejących już 4 reaktorów wkrótce, tj. do końca 1986 roku, dołączyłyby kolejne dwa. Niestety, eksplozja pary wodnej, a następnie wodoru w przegrzanym 4 bloku, zaprzepaściła te plany. A jednak, mimo wybuchu, elektrownia cały czas wytwarzała prąd, a jej ostateczne zamknięcie nastąpiło dopiero w 2000 roku (najdłużej działał bliźniak pechowego reaktora, czyli tzw. Blok nr 3) – w efekcie nacisków ze strony ekologów i organizacji międzynarodowych. Dziś niektórzy eksploratorzy zony w specjalnych kombinezonach wchodzą do wnętrza reaktorów (naturalnie poza 4), wspinają się też na rusztowania majestatycznego, acz niedokończonego komina chłodni – te „atrakcje” nie zaliczają się niestety do programu naszej wycieczki. Do wnętrza budynków elektrowni też nie wchodzimy, zadowalając się, chcąc nie chcąc, widokiem „zza płotu”. 


Dozymetr alarmująco wybija 5 mSv, choć stoimy kilkaset metrów od ogrodzenia, za którym betonowy sarkofag strzeże radioaktywnych resztek 4 reaktora. Obok dumnie pręży się i pobłyskuje świeżością stali już niemal gotowy do użytku nowy sarkofag, w kształcie ogromnego, rozpiętego na 250 m. łuku. Stary, od lat szwankujący i nie najlepiej pełniący swą rolę, wkrótce zniknie z pola widzenia. Póki co trwają prace angażujące blisko 3 tysiące osób. Prace dziś już raczej niegroźne dla zdrowia, a na pewno nieporównywalne z ryzykiem, na które narażali się „likwidatorzy” w pierwszych dniach po eksplozji. 



Akcja ratunkowa, poza mało skutecznym, bo aż 10-dniowym gaszeniem pożaru, polegała na ograniczaniu emisji promieniotwórczych substancji do atmosfery. W tym celu lotnicy - prawdziwi bohaterowie nieba - z narażeniem życia zrzucali z helikopterów tysiące ton piasku i materiałów hamujących radiację. Należało również zabezpieczyć reaktor, choćby usuwając z jego dachu resztki radioaktywnego gruzu. Zatrudniono kilka tysięcy osób, głównie żołnierzy i więźniów. Ołowiane pancerze tych biorobotów, jak o nich mawiano, nie dawały jednak stuprocentowego zabezpieczenia. Łatwo zresztą pochłaniały aktywne promienie. Nagrodą za wykonanie pracy było sto dolarów, medal i zwolnienie z dalszej służby wojskowej (do której wielu już się i tak nie nadawało), a w przypadku więźniów zminimalizowanie kary. Pewnie nieliczni zdawali sobie sprawę ze stopnia ryzyka, na które się narażali – a w interesie ówczesnej władzy z całą pewnością nie leżało ich uświadamianie. Przez chwilę byli bohaterami, przez resztę życia - inwalidami. O ile przeżyli.
Po ugaszeniu pożaru przystąpiono do budowy 10-piętrowego betonowego schronu, którego sześciometrowej grubości ściany chroniły resztki zniszczonego bloku nr 4. Pracowano w iście stachanowskim tempie i w warunkach wysokiego ryzyka - co oczywiście wpłynęło na jakość pracy. Ściany okazały się z czasem nieszczelne - ich zawalenie groziłoby ponownym zanieczyszczeniem atmosfery. Już w 1993 roku rozpisano więc konkurs na nowy sarkofag, jednak do realizacji zwycięskiego, międzynarodowego projektu kosztującego miliard euro, przystąpiono dopiero przed czterema laty. Pod koniec listopada 2016 r. potężna konstrukcja tego, ważącego prawie 30 tysięcy ton, supersarkofagu, za pomocą specjalnych szyn na zawsze wchłonie stary szkielet wraz z tym, co ów w sobie niechlubnie skrywa. Mieliśmy więc szansę, jako jedni z ostatnich, zobaczenia jednocześnie obydwu schronów. Ale to nie ich widok był, przynajmniej dla mnie, najbardziej uderzający. 

10 kilometrów od elektrowni znajduje się bowiem tzw. Czarnobyl 2 – ściśle tajna stacja z lat 70. XX wieku, o której świat dowiedział się dzięki eksplozji, ale której przeznaczenie wciąż pozostaje tajemnicą. Za czasów ZSRR próba samowolnego wejścia do tej wydzielonej, schowanej w lesie strefy, ponoć kończyła się śmiercią. Dziś opuszczona, stanowi pole eksploracji jedynie dla turystów i stalkerów, jako dodatkowy punkt czarnobylskich wycieczek. Jej głównym i najbardziej tajemniczym elementem jest potężny radar o kryptonimie Duga (ros. Łuk), znany też jako Oko Moskwy (z powodu domniemanego przeznaczenia) lub Rosyjski Dzięcioł (ze względu na charakterystyczny dźwięk sygnału). Składa się z dwóch zespołów anten o wysokości 80 i 150 metrów i zajmuje prawie kilometrowe terytorium strefy. Przy jego obsłudze pracowało blisko 1000 osób, wybudowano więc nieopodal cały kompleks budynków, w tym mieszkania dla personelu stacji i jego rodzin. I udało się utrzymać to wszystko w tajemnicy do czasu, gdy wieści o eksplozji czarnobylskiej obiegły świat. Radar przestał nadawać zaraz po katastrofie, jednak ostateczne zamkniecie obiektu nastąpiło dopiero dwa lata później. 





Teorii na temat przeznaczenia radaru jest wiele. Najczęściej mówi się, że był to po prostu system wczesnego ostrzegania przed atakami na ZSRR, których obawiano się naturalnie ze strony Stanów Zjednoczonych. Według innych danych – rodzaj tarczy antyrakietowej, a nawet środek komunikacji z okrętami podwodnymi! Niektórzy sugerują ścisły związek Oka Moskwy z elektrownią czarnobylską, twierdząc, że poza radarem mieściła się tam również przetwórnia odpadów promieniotwórczych i produkcja plutonu. Nie brak wreszcie najbardziej spiskowych teorii, uznających Dugę za rodzaj stacji meteorologicznej mogącej zsyłać na dowolną część globu kataklizmy pogodowe, czy wreszcie narzędzie do eksperymentów psychotronicznych: poprzez emisję fal o odpowiedniej częstotliwości miała ona zakłócać prace mózgu i wywoływać stany depresyjno-lękowe. Jak było naprawdę, do końca nie wiadomo, a że czas zimnej wojny obfitował w taki wyścig zbrojeń i technologicznych wynalazków, żadnej z tych hipotez nie można stuprocentowo wykluczyć. 

Zwiedzamy to kolosalne rusztowanie drugiego dnia pobytu w Czarnobylskiej Zonie. Jest piękny jesienny dzień, niemal bezchmurne niebo, na tle którego ta „podniebna” żelazna konstrukcja wygląda naprawdę okazale. Jakieś dwa lata temu w jednej z telewizyjnych stacji donoszono o odbiorze sygnału łudząco przypominającego stukanie dzięcioła. Jak to możliwe, że czarnobylski radar z czasów zimnej wojny znowu nadaje? - pytała dziennikarka. Nie wiem, co słyszano wówczas w muzeum w Świnoujściu, skąd nadeszły te rewelacje, ale na pewno nie mógł być to sygnał Oka Moskwy. Bo dziś jest to po prostu wielka instalacja, żeby nie powiedzieć, majestatyczny złom, nic więcej. No, może jeszcze wyzwanie dla wspinaczy, choć naturalnie oficjalnie zbliżać się doń nie wolno



























Też bym zaryzykowała wejście na szczyt, ale nawet nie śmiem pytać przewodników o nieoficjalną zgodę - w tak licznej grupie nie jest to na pewno możliwe, poza tym mamy mało czasu. Dostaliśmy ledwie godzinną przepustkę, a poza spacerem wzdłuż radaru oglądamy też pozostałości po centrum dowodzenia stacją i kilka budynków pomocniczych.
Nikt tu za bardzo nie dba o bezpieczeństwo turystów. Wyjeżdżając z Kijowa podpisywaliśmy jakieś papiery, biorąc na siebie odpowiedzialność za ewentualne wypadki czy wszelakie ubytki na zdrowiu. Sądziłam wówczas, że to czysta formalność, w zonie należy jednak zachować szczególną ostrożność i nie rozstawać się z latarką. Domy grożą zawaleniem, grunt w niektórych miejscach jest bardzo grząski, pełno też dziur i zapadni. Do jednej takiej wpadła Brytyjka z mojej grupy - szczęśliwie  potężne rozmiary nie pozwoliły jej przekonać się na własne oczy o tym, co kryją w sobie podziemia stacji. Skończyło się na strachu i zabrudzonych ubraniach.


 



2 komentarze: