Pomysł, by iść w góry zaraz
następnego dnia po przyjeździe do Kirgistanu, w dodatku w połowie terapii
antybiotykowej, zdecydowanie nie należał do najmądrzejszych. Jednak czułam się
już całkiem dobrze, naiwnie uznałam więc, że dalej truć się nie ma sensu, wszak
rześkie górskie powietrze to doskonałe lekarstwo.
Przejdę może kilka kroków, gdy
drogę zajedzie mi auto z sympatycznym facetem w środku, który - nim
zdążę się w ogóle odezwać - już chowa mój plecak w bagażniku. Chwilę później
jedziemy na dworzec znajdujący się na drugim krańcu miasta. Mojemu kierowcy
wcale nie jest po drodze, w dodatku grzęźniemy w okropnym korku, ale nawet
najmniejszym grymasem nie zdradza, że żałuje swojej nadgorliwości. Co więcej, nie
tylko zawozi mnie na odpowiedni przystanek (a na dworcu przy orskim bazarze naprawdę
trudno ogarnąć cokolwiek), ale też zdobywa wszelkie interesujące mnie dane. Bo
dojechać do parku wcale nie jest tak prosto. Co kwadrans kursują wprawdzie
marszrutki w stronę Kashka-Suu, ale to wciąż kilkanaście kilometrów od celu. Czekam
więc około godziny, aż przyjedzie ten właściwy busik - jeden z kilku na dobę
jadących pod sam park. Kirgizi niespecjalnie dbają o ułatwienie życia turystom.
Do Kashka-Suu jeżdżą głównie miejscowi i to wyraźnie pod nich układany jest
rozkład jazdy marszrutek. Odczuwam to zresztą dotkliwie przez tę blisko
40-minutową podróż, stojąc z głową przyciśniętą do szyby i z trudem łapiąc
oddech.
Nie wiem, ile osób może taka marszrutka pomieścić, na każdym przystanku
nabieram pewności, że to absolutne maksimum, że nie da się już wcisnąć nawet
szpilki – ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że owszem, da się, i to nie tylko
szpilkę, ale też ludzką istotę. A nawet kilka.
Jakiś bachor, drąc się w
niebogłosy, ciągnie mnie za nogawkę spodni. Nie mogę się ruszyć, ani doń odwrócić,
bo tuż za mną, w zdecydowanie zbyt bliskiej odległości stoi jakiś starszy
jegomość- może nawet miły, ale cóż z tego, gdy dmucha swym nie najświeższym oddechem prosto w
moją szyję. Muszę komicznie wyglądać, robiąc jakieś dramatyczne grymasy, bo
wzbudzam rozbawienie wśród grupki młodych chłopaków stojących naprzeciwko. Mają
niezły ubaw, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Cudem jakimś nie mdleję i w
jednym kawałku dojeżdżam do parku. Nie ma już nikogo poza mną, miejscowa gawiedź
wysiadła w niedalekiej wiosce. Płacę haracz w wysokości 80 som i chwiejnym
krokiem ruszam w stronę Alpłagru, bo dopiero tam zaczynają się prawdziwe
górskie szlaki. Przede mną jeszcze 12 kilometrów wędrówki wąwozem z plecakiem
ważącym ponad 10 kilo.
Droga jest nie tylko
beznadziejnie nudnie płaska, ale też asfaltowa. Nie tak sobie
wyobrażałam wędrówkę wąwozem! W dodatku plecak coraz bardziej ciąży. Po
godzinie mam dość, najchętniej wróciłabym z powrotem. Widoki są co prawda
przyjemne, ale też dość jednostajne, całkiem jak ta droga.
Co jakiś czas mija
mnie auto – są to albo miejscowi pracujący na własną rękę „taksówkarze”, którzy
liczą na łatwy zarobek, albo turyści, machający do mnie przyjaźnie, choć nie
bez litości. Zrezygnowana schodzę z drogi w stronę rzeki, nie mając pojęcia,
czy czeka mnie tylko przebijanie się przez chaszcze, czy może w którym momencie
będę musiała jednak wracać z powrotem.
Upał niemiłosiernie daje się we
znaki. Idę tak jeszcze z co najmniej godzinę, karmiąc się marzeniami o cudownie
chłodnym piwie. Ale póki co musi wystarczyć mi woda – tuż przed wejściem do Alpłagru
trafiam na jakieś znany ponoć ze swej czystości wodopój. Nie jestem jednak
sama. Obok mnie na trawie byczą się dwaj, na oko 40-letni faceci i jeden nastolatek.
Na początek dowiaduję się, że
panowie wcale nie przyjechali specjalnie na piknik. Czekają na dwóch kuzynów,
którzy poszli w góry wybrać źrebaka na ubój. Tym się zresztą w wolnych chwilach
zajmują – hodują konie w specjalnych, jak najlepszych warunkach wysoko w
górach, a gdy się trafi dobre zamówienie, ściągają nieboraka do wioski i z
pomocą sąsiadów zabijają, zdejmują skórę, zakopują krew w ziemi, a mięso
porcjują i wywożą – najczęściej na wesele do okolicznych wiosek. Tak jest i tym
razem, o czym się zresztą przekonam na własne oczy. Daję się bowiem namówić na
nocleg w domu jednego z nich. Asim jest rozwodnikiem, mieszka ze swoim młodszym
bratem we wsi niedaleko wejścia do leshozu. Całą tę drogę, tj. owe 12
kilometrów, które z takim mozołem przemierzałam przez pół dnia, w kilka minut
pokonujemy z powrotem, zatrzymując się na chwilę na krótki i nieudany połów
ryb.
Rozmawiamy o kirgiskich
zwyczajach. O kumysie i tradycyjnych tańcach. Jeden z mężczyzn ma syna
pracującego w cyrku – pełen dumy pokazuje mi filmiki z jego ekwilibrystycznych
popisów. Oglądamy też niezwykłe wyczyny 7-latka, który niczym w transie
godzinami melorecytuje Manas (narodowy epos Kirgizów, a jednocześnie drugi, co
do długości tekst świata) - choć nigdy się go nie uczył. Asim z rozbawieniem
przekonuje, że to oni, Kirgizi, wynaleźli rap, tylko świat się jeszcze o tym
nie dowiedział.
Jak bumerang powraca też temat
Rosji – żywicielki wielu tutejszych mężczyzn. Jeżdżą tam za chlebem, jest to jednak
robota okupiona poniżeniem i zapłatą nieadekwatną do wniesionej pracy. Owszem, Kirgizi
przyznają, że zawdzięczają Ruskim szkoły, drogi czy prąd - jeszcze nie tak
dawno temu reglamentowany. Ale też uzależnienie od alkoholu, który jest tu
niemałym problemem, mimo religijnych
zakazów: „Wódka wysusza mózg – mówi Asim - my to niby wiemy. Tyle że nie umiemy
pić. Inna krew, inne geny, nienawykłe do takich procentów. No więc upijamy się
szybko, i szybko wpadamy w nałóg”. A jednak w tej 9-osobowej grupie tylko Asim
kiedykolwiek skosztował wódki. Inni przyznają, że boją się spróbować, że wolą
zostać przy bezpieczniejszym piwie. Nie sięgają też po marihuanę, która,
zwłaszcza w tej części kraju, rośnie bardzo obficie, nawet w tutejszym sadzie.
Ot, zwykły chwast, jak wiele innych - mówią. Wiedzą, do czego bywa
wykorzystywany, traktują to jednak jako kuriozum innostrańców.
Za Związkiem Radzieckim też nie
tęsknią. Kirgizi są bowiem dumni ze swojej małej ojczyzny. Chlubią się też wolnością
słowa i demokracją. Zupełnie inaczej niż ich sąsiedzi Uzbecy: „Ci to nawet za
granicą złego słowa o swym despotycznym prezydencie nie powiedzą – bo nigdy nie
wiadomo, gdzie czai się donosiciel. A u nas można publicznie narzekać na władzę
i otwarcie z niej szydzić” – mówi z dumą jeden z sąsiadów Asima. „I patrzeć jej
na ręce – dodaje drugi – bo jeśli rządzi tak, żeby tylko jemu było dobrze, a
nam daje długi i biedę, trzeba pogonić sabakę, niech idzie w diabły”. Kirgizi
wcale nie są gołosłowni – w ten sposób pozbyli się już dwóch nieuczciwych
prezydentów. Co prawda problem z korupcją wcale nie został zażegnany, nadal też
politycy pławią się w luksusach, a zwykli ludzie klepią biedę, zarabiając w
porywach 100 dolarów miesięcznie (pensja nauczyciela z magistrem), sytuacja się
jednak powoli stabilizuje. Za prezydenta Asajewa, jak mi tłumaczą, banki
wszystkim dawały kredyty (na niemały procent zresztą), nie bacząc wcale, czy
ludzie mają z czego je spłacać. I ludzie lądowali na ulicy, bez domu i dobytku.
„Tylko Uzbekom żyło się lepiej – tłumaczy mi brat Asima” – u nas mieszkali, bo
życie tańsze, a zarabiali u siebie, i to dużo więcej. Bo to chytry naród.
Trzeba na nich uważać – ostrzega - niby się kłaniają i uśmiechają, a jak nie
widzisz, wbiją ci nóż w plecy”. O wrogości Kirgizów i Uzbeków długo by można
mówić – obie strony nie szczędzą sobie wzajemnych oszczerstw i pomówień. Wiele
niewyjaśnionych wciąż kwestii krąży też wokół ich kilkudniowego wojennego
starcia sprzed paru lat. Wolę jednak tego tematu nie drążyć – przeszkodą jest
naturalnie mój kiepski rosyjski, ale też niemożność skonfrontowania tych
relacji z opiniami drugiej strony.
Gdy wesołe towarzystwo rozpierzcha
się koło północy do swych domów, mam okazję poznać typową kirgiską „toaletę” –
wielką na kilka hektarów! Dostaję mały czajnik, miskę i latarkę - i hajda w
pole! Takie warunki w Kirgistanie są dość powszechne, zwłaszcza na wsiach. No
ale skoro oni mogą tak całe życie, to i ja dam radę przez najbliższe 3
tygodnie. W takich chwilach człowiek
docenia przynajmniej to, co ma na co dzień. To minimum luksusu, które nas tak
rozleniwia i sprawia, że wymagamy jeszcze więcej, i że ciągle nam mało. Kontakt
z tymi ludźmi naprawdę uczy pokory. I zawstydza, zwłaszcza, gdy przyłapiemy się
na niekontrolowanym grymasie z powodu zastanych warunków. Asim i jego kumple,
to nie są ludzie, którzy nigdy nie wyszli poza własną zagrodę, którzy nie mają
za czym tęsknić, bo innych warunków nie znają. Ci ludzie kształcili się w
stolicy, zrobili kilka fakultetów, niejeden codziennie dojeżdża tam do pracy. A
mimo to wiele im do szczęścia nie trzeba. „Byle tylko – przekonuje mnie mój
miły gospodarz - być sytym, odzianym i obutym. Reszta jest drugorzędna”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz