„Zaraz pojedziemy” – słyszę od Asima wczesnym rankiem, gdy tylko
wychylam głowę z sypialni. Zależy mi naturalnie, by jak najszybciej ruszyć w
powrotną drogę do Alpłagru. Nie mam jednak najmniejszej ochoty po raz kolejny
przechodzić tą nudną, 12-kilometrową drogę. Asim obiecuje, że zawiezie mnie pod
samą bramę. I słowa dotrzyma, ale nim to nastąpi, siedzę jak głupia na ganku i
czekam niczym na boże zmiłowanie. „Nie ma co się spieszyć – słyszę tylko –
siedź, pij czaj, odpoczywaj. Zrezygnowana uśmiecham się więc miło do kolejnych
sąsiadów, którzy wpadają na filiżankę herbaty i wyjadam gruszki z sadu Asima,
starając się nie zerkać w miejsce wczorajszej rzezi. Po koniu nie ma już śladu –
tylko na gałęzi, niczym trofeum, wisi kawałek zwierzęcej skóry
Rozbijam swój maleńki namiot na
polanie, obok bardzo sympatycznej pary z Wrocławia, która odłączyła się od
większej grupy i w pojedynkę postanowiła zdobyć Uczitiela. Właśnie wrócili po
8-godzinnym, niełatwym trekkingu. Też miałam w planach atak szczytowy, ale po
ich opowieściach postanawiam skapitulować i rano wrócić tam, skąd przyszłam. Z
moją kondycją, odciskami, brakiem kijków, a przede wszystkim brakiem
towarzystwa do tej niełatwej wędrówki po śniegu, byłoby to co najmniej
nierozsądne.
W nocy temperatura spada do zera,
nie mogę zasnąć z zimna, mimo kilku warstw odzieży. Wczesnym rankiem, trzęsąc
się wciąż i jedząc w rękawiczkach skostniałą lepioszkę, czuję, że nawet zejście
będzie dla mnie nie lada wyzwaniem. Co prawda szybko wychodzi słońce i
temperatura natychmiast skacze o co najmniej 10 stopni w górę, ale moje siły i
samopoczucie pozostają niewzruszone. Udaję się jeszcze na krótki spacer, zostawiając
rzeczy w bazie - gdzie, wśród worków ze śmieciami, urzęduje jakaś babuleńka,
coś tam sobie wyszywając. Wchodzę na morenę, podziwiając lodowiec. Widok zaiste
należy do pięknych, ale sama morena jest jedną wielką toaletą.
Zrezygnowana zabieram
więc klamoty z tego przybytku odpadów wszelakich i zaczynam schodzić. Po 5 godzinach,
zahaczając po drodze o całkiem imponujący wodospad (cel wędrówek zdecydowanej
większości turystów) jestem na dole. Zaczyna padać. Wizja 12-kilometrowego
spaceru po deszczu na trzęsących się nogach i pełnych bąbli stopach wydaje się
średnio pociągająca, dzwonię więc, zgodnie zresztą z obietnicą, do Asima.
I pół godziny później jedziemy
już razem, w eskorcie kolejnego brata mojego miłego gospodarza. Brat też jest
miły, tylko ma tak niemiłosiernie krzywe żeby, że nie rozumiem ani słowa z jego
soczystej mowy. Asim, którego rozumiem znacznie lepiej, namawia mnie tymczasem,
bym znów pojechała do niego – i jak mam chłopakowi wytłumaczyć, że szkoda mi
czasu na siedzenie w tym samym miejscu wśród tych samych ludzi? Czort zresztą
wie, co sobie taki facet pomyśli, jak po raz drugi zawitam doń w gości? Wolę
tego nie sprawdzać, więc upieram się, by zawiózł mnie tylko na postój
marszrutek. Ale on też się tak łatwo nie poddaje. Odwiezie mnie w końcu, i to
do samego Biszkeku, ale wcześniej wpadniemy jeszcze z wizytą do jego wujka,
właściciela przydrożnego baru i największego brzuszyska, jakie zdarzyło mi się w
życiu zobaczyć. Musi podpierać się biedak laską, by ciągnąć ze sobą ten „autorytet”,
przy którym zaawansowana ciąża pięcioraczków wydaje się być nieledwie pagórkiem.
Siadamy przy stole, który w mig zapełnia się przepysznymi tutaj arbuzami i
melonami, a zaraz potem bardziej treściwymi przekąskami. Ja jednak skupiam się
na owocach, przyjmując ze spokojem kolejną lekcję na temat „właściwego” odżywiania.
Próbuję jedynie domowego chleba i osobliwego narodowego napitku. Kumys [czy,
jak mówią Kirgizi, kymys], bo o nim mowa, to sfermentowane mleko kobyle,
trzymane w drewnianej beczce i co jakiś czas, dla odpowiednio jednolitej
konsystencji, ubijane drewnianym kijem. Podawane na ogół w czarkach do herbaty
wygląda mało zachęcająco, pachnie zresztą wcale nie lepiej. Jednak opowieści,
że smakuje jak skwaśniałe wymiociny, są w moim przekonaniu daleko przesadzone.
No smaczne toto nie jest, fakt, choć z czasem można się przyzwyczaić (a dla
jego prozdrowotnych właściwości tego trunku nawet warto). Ale żeby od razu
wymiotować? Może mam niezbyt wydelikacone podniebienie, bo dla mnie to po
prostu nie najpiękniej pachnący kefir z nieco bardziej wyczuwalną goryczką.
Mimo wszystko, z obawy przed jego sławetną przeczyszczającą mocą, ograniczam
się do paru tylko, grzecznościowych łyków.
Po długich rozmowach o jedzeniu,
przyjemnościach płynących z używek, cenach w Polsce, mężach, dzieciach, Żydach,
Ruskich i Uzbekach (wszyscy oni, choć z różnych względów, nie cieszą się
sympatią moich gospodarzy), ruszamy wreszcie do Biszkeku, skąd łapię ekspresową
marszrutkę do Bałykczy. Nie mam jeszcze pomysłu, co będę tam robić ani gdzie
spać. Mój plan jest bardzo ogólny – chcę objechać słynne jezioro Issyk-Kul. A
potem się zobaczy.
Poczytaj także:
cz. 2.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/o-zabitym-koniu-sadzie-penym-marihuany.html
cz. 1.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/jade-do-kirgistanu.html
Poczytaj także:
cz. 2.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/o-zabitym-koniu-sadzie-penym-marihuany.html
cz. 1.: https://pasjamilubiebycwpodrozy.blogspot.com/2017/01/jade-do-kirgistanu.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz