Po intensywnej marszrucie
wzdłuż i wszerz Irkucka wybrałam się na wyspę Olchon - największą, obok
Listwianki, sąsiadującej ze stolicą niemal o miedzę (bo czymże na tak rozległym
obszarze jest 70 km!) atrakcję turystyczną nad Bajkałem. Zwykle nie ciągnie
mnie tam, gdzie pędzą wszyscy, miałam jednak ambitny plan, by dostać się
wodolotem z Olchonu na półwysep Święty Nos - bo tam akurat nie ciągnie niemal
nikogo. Okazało się jednak, że i te plany musiałam zrewidować, nic
bowiem, wbrew informacjom z mojego przewodnika, na półwysep, ani nawet na
pobliską osadę Ust Barguzin, nie odpływa. Ostatecznie więc, jak wszyscy turyści
wylądowałam w Chużyrze (w centralnym punkcie wyspy, a zarazem ostatnim, do
którego dojeżdżają marszrutki) i jak wszyscy udałam się na spotkanie ze Skałą
Szamanką. Inaczej jednak niż wszyscy przespacerowałam się wpierw po wiosce. Z
uwagi na fakt, że turystyczna gawiedź tłumnie gromadzi się przy wspomnianej
skale i wyleguje na okolicznych plażach, owa wieś, nawet przy głównej ulicy z
ustawionymi wzdłuż niej domami, wyglądała na opustoszałą, przypominając
bardziej jakąś zapadłą dziurę na Dzikim Zachodzie niż turystyczne centrum
wyspy.
Na tym właściwie atrakcje
Chużyru się kończą. Z lekka rozczarowana i ze sporym niedosytem udałam się więc
dalej, na północną część wyspy. Przewędrowałam z mym 18-kilogramowym plecakiem
jakieś 3 kilometry w straszliwym upale i postanowiłam łapać stopa. Co zresztą,
wbrew mym obawom, trudne wcale nie było. Do najbliżej wioski (Charancy) zawiozła
mnie para turystów z Irkucka. Obrazek, rzekłabym, godzien kina klasy C: ona - młoda, zgrabna
"dziewczyna z dyskoteki", o
typowo słowiańskiej urodzie. On, na oko pod 50-ę, ze złotym zębem na przedzie,
słuszną nadwagą i, jak się szybko okazało, sporymi promilami we krwi. Ale też z
polskim nazwiskiem, ukraińskim pochodzeniem i niemieckim miejscem urodzenia -
co dowodził trzykrotnie pokazując mi swój paszport. Na szczęście,
dziewczyna była bardziej przytomna i pilnowała kierownicy, gdy jej partner, odwracając
się co chwila do tyłu, próbował mnie przekonywać, że płynie w nas jedna krew, łączy słowiańska dusza i że niesłusznie Polacy tak Ruskich nienawidzą.
Na szczęście, bo niechybnie wylądowalibyśmy w jakimś rowie. Kierowcy, skądinąd
naprawdę życzliwemu, bardzo zależało, żeby znaleźć mi jakiś nocleg (oni
sami zamierzali rozbić w okolicy
namiot). Poszukiwania były długie i mało owocne. Facet zatrzymywał auto przed
domem lub turbazą, szedł zapytać o możliwości lokalowe, a gdy nie wracał przez
parę minut, kobieta udawała się jego
śladem, po czym tak samo znikała na co najmniej kwadrans. W ten sposób
spędziliśmy dobre 2 godziny. Ostatecznie jednak zameldowałam się w całkiem przyjemnej
turbazie, w bliskiej odległości od Bajkału, skąd roztaczał się całkiem
niebrzydki widok. Postanowiłam zostać tu na dwie noce i kolejny dzień poświęcić
na zwiedzanie północnej części wyspy, którą zamykał skalny kieł, czyli
przylądek Haboj.
Poprzedniego dnia
zastanawiałam się, czy aby na pewno jestem na Syberii, bo klimat był iście
tropikalny, 35 stopni w cieniu. Teraz z kolei pogoda na zewnątrz
przypominała raczej listopad niż początek sierpnia. Ponoć Olchon to najmniej
deszczowy teren w tej części Syberii, najwyraźniej jednak był to jeden z tych
nielicznych dni w roku, kiedy nawet na Olchonie pada, i to właściwie cały
dzień. Na szczęście przez kilka godzin dominował kapuśniaczek. Przede
mną do przejścia było - bagatela - 40 kilometrów: trochę wzdłuż jeziora (a
właściwie z tej strony to cieśnina zwana Małe Morze), trochę stepowymi drogami,
trochę przez rzadki las. Las, w którym, tak na marginesie, liczne
tabliczki ustawione wzdłuż drogi krzyczały o wejściu tylko za pozwoleniem, ale
na szczęście nikt mnie o nie nie pytał. Wbrew temu zaś, co radośnie donosili autorzy
mego przewodnika, widoki jakoś szczególnie nie powalały, raczej uderzały swą
monotonią - ten wzdłuż wybrzeża, był owszem, niczego sobie, jednak na całej
trasie właściwie się nie zmieniał. Ale, jak mówią prawdziwi podróżnicy, w
wędrowaniu nie o widoki chodzi, lecz o samą drogę. A pokonanie własnych
słabości, zmęczenia i wszelkich trudów wędrówki starcza za wszelką nagrodę,
zwłaszcza jeśli uda się dojść do celu. W moim przypadku celem był wspomniany
przylądek, po drodze zahaczyłam jeszcze o dwie wioski, z których jedna
(Piesczanka) była w latach 50. kolonią karną dla drobnych przestępców,
zsyłanych do tutejszej przetwórni ryb. Dziś po kolonii, przetwórni a właściwie
i wiosce nie pozostało wiele, choć kilka reliktów tej nieodległej wszak
przeszłości jeszcze można tu zobaczyć.
Po 20 kilometrach wędrówki
miałam już trochę dość. Przede mną było jeszcze drugie tyle i droga powrotna.
Wizja niezbyt przyjemna, zwłaszcza że w obu kierunkach widziałam głównie
wycieczkowe łaziki - niewielu turystów decyduje się przemierzać wyspę na
piechotę, większość korzysta z licznych ofert chużirskich przewoźników, którzy
obwożą ich po największych atrakcjach. Osobówki zapuszczają się w te
strony niezwykle rzadko - trasa jest fatalna, spora jej część prowadzi nadto
po grząskiej, nieutwardzonej drodze. Znów jednak miałam sporo szczęścia i
trafiłam na śmiałków, którzy nie bali
się ryzyka uszkodzenia auta.
Przylądek Haboj to miejsce
bardzo malownicze, a przy tym kolejne, sądząc po kolorowych szmatkach na
drzewach i kopczykach z monetami, miejsce święte. Dookoła roztaczały się
cudowne widoki i już choćby dla nich warto było zapuszczać się tak daleko.
Wiało jednak przeraźliwie, więc szybko się stamtąd zwinęłam, kierując się, dla
odmiany nieco inną trasą, w drogę powrotną.
I tu zdarzył się cud. Nie przeszłam
nawet 100 metrów, jak zatrzymał się przy mnie jeden z tych turystycznych łazików, a jego kierowca
zapytał, czy nie potrzebuję podwózki, bo mają jedno miejsce wolne. Są jednak
dobrzy ludzie na tym świecie. Skorzystałam naturalnie z dziką rozkoszą,
zwłaszcza że chwilę potem rozpadało się już na dobre. Udało się nam jeszcze zahaczyć o malowniczo położoną
wieś Uzury, a potem była już tylko mozolna podróż z prędkością 5-10 km/h. Mimo to wpadliśmy w poślizg, ostatecznie jednak w jednym kawałku dotarliśmy do
domu. To znaczy ja dotarłam do Charancy, a oni, mam nadzieję, równie
szczęśliwie do Chużyru.
Porządny, gorący prysznic, za
który warto było dodatkowo zapłacić, był cudownym zwieńczeniem tego męczącego,
ale w sumie wartego grzechu dnia.
Spędziłam wieczór w
opustoszałej turbazie, z której deszcz przegonił poprzedniego dnia jeszcze tak
licznych turystów, zbierając siły na powrotną wędrówkę, już z plecakiem, po
południowej, stepowej części wyspy. Wracać tą samą trasą nie miałam
zamiaru...
...I nie wróciłam, aczkolwiek
piechotą tego odcinka też nie obeszłam. Z Charancy to wszak 40 kilometrów, a
potem czekała mnie jeszcze ponad 200-kilometrowa droga, nie zawsze najlepszymi
drogami, do Irkucka. Ale ambitnie wyruszyłam z plecakiem na grzbiecie do
Chużiru, przechodząc tym razem plażą, która co jakiś czas się urywała i
musiałam wspinać się po grząskim gruncie do lasu. Widoczność była marna, z każdą minutą jednak chmury się
przerzedzały, a mym oczom ukazywały się zarysy gór i oddalającego się nadbrzeża
Charancy.
Dodarłam do centrum Chużiru, a potem jeszcze kawałek, w sumie ok. 12 kilometrów.
Południową część wyspy oglądałam ostatecznie z okna łazika, którego kierowca,
zupełnie przeze mnie niezachęcany (szłam nawet po przeciwnej stronie drogi),
zaproponował mi podwózkę do portu. Mimo ograniczeń prędkości do 30 km/h pędził jak szalony, więc nie miałam głowy do podziwiania widoków. Te zresztą były
w dużym stopniu jednostajne - stepowe pagórki i co jakiś czas wyłaniające się
nadbrzeże Bajkału. Ładnie, ale nie na tyle, by warto było przejść je z takim obciążeniem
na plecach.
Wiozący mnie Buriat zaproponował, bym została u niego na noc, a on
jutro zorganizuje mi wycieczkę swoim łazikiem po tej części wyspy. Był przy tym
dość nachalny, nie bacząc wcale na obrączkę, którą mu w ramach odpowiedzi
wymachiwałam przed oczyma. Bo co to za mąż, on mi na to, co puścił Cię tu samą?
No i weź z takim gadaj. Na szczęście na namowach się skończyło, przepłynęłam
portem na stały ląd, a potem miałam okazję przez kilka kilometrów podziwiać
jeszcze z buta ów stepowy krajobraz. I po raz kolejny przekonałam się, jak
wygodne jest stopowanie na Syberii - nie trzeba stać i machać, auta same się
zatrzymują. Tym razem był to tir - z młodym i przesympatycznym kierowcą, który
zawiózł mnie aż do Irkucka. Bogu dziękować, nie składając przy tym żadnych
ofert. Do stolicy Wschodniej Syberii zawitałam późnym wieczorem, udając się od
razu do zabukowanego po drodze hostelu.
Na kolejny cel wycieczki
wyznaczyłam Zatokę Tunkińską.
bajecznie :-)
OdpowiedzUsuń