Wyspa Olchon. Syberia w pojedynkę cz.2



Po intensywnej marszrucie wzdłuż i wszerz Irkucka wybrałam się na wyspę Olchon - największą, obok Listwianki, sąsiadującej ze stolicą niemal o miedzę (bo czymże na tak rozległym obszarze jest 70 km!) atrakcję turystyczną nad Bajkałem. Zwykle nie ciągnie mnie tam, gdzie pędzą wszyscy, miałam jednak ambitny plan, by dostać się wodolotem z Olchonu na półwysep Święty Nos - bo tam akurat nie ciągnie niemal nikogo. Okazało się jednak, że i te plany musiałam zrewidować, nic bowiem, wbrew informacjom z mojego przewodnika, na półwysep, ani nawet na pobliską osadę Ust Barguzin, nie odpływa. Ostatecznie więc, jak wszyscy turyści wylądowałam w Chużyrze (w centralnym punkcie wyspy, a zarazem ostatnim, do którego dojeżdżają marszrutki) i jak wszyscy udałam się na spotkanie ze Skałą Szamanką. Inaczej jednak niż wszyscy przespacerowałam się wpierw po wiosce. Z uwagi na fakt, że turystyczna gawiedź tłumnie gromadzi się przy wspomnianej skale i wyleguje na okolicznych plażach, owa wieś, nawet przy głównej ulicy z ustawionymi wzdłuż niej domami, wyglądała na opustoszałą, przypominając bardziej jakąś zapadłą dziurę na Dzikim Zachodzie niż turystyczne centrum wyspy. 






Te wrażenia naturalnie prysły, jak tylko zbliżyłam się do ulicy Puszkina i dalej powędrowałam w stronę Bajkału. Plaże, z daleka bardzo przypominające te nadbałtyckie, ominęłam szerokim łukiem, do Szamanki, słynnej ze swej nadzwyczajnej ponoć energii,  jednak się udałam, choć hordy chińsko-ruskiej gawiedzi nie pozwalały odczuć specyfiki tego świętego dla rdzennych mieszkańców wyspy miejsca. Ponoć dawniej Buriaci, by nie zakłócać spokoju zamieszkującego skałę bóstwa omijali ją szerokim łukiem, dziś natomiast liczni śmiałkowie, mimo oficjalnego zakazu wspinają się po jej kamieniach - bez najmniejszego zrozumienia dla szamańskich wierzeń... O szamanizmie nie pozwalają jednak zapomnieć słupy obwieszone kolorowymi wstążkami i rozrzucane dookoła drobne monety.











Na tym właściwie atrakcje Chużyru się kończą. Z lekka rozczarowana i ze sporym niedosytem udałam się więc dalej, na północną część wyspy. Przewędrowałam z mym 18-kilogramowym plecakiem jakieś 3 kilometry w straszliwym upale i postanowiłam łapać stopa. Co zresztą, wbrew mym obawom, trudne wcale nie było. Do najbliżej wioski (Charancy) zawiozła mnie para turystów z Irkucka. Obrazek, rzekłabym, godzien kina klasy C: ona - młoda, zgrabna "dziewczyna  z dyskoteki", o typowo słowiańskiej urodzie. On, na oko pod 50-ę, ze złotym zębem na przedzie, słuszną nadwagą i, jak się szybko okazało, sporymi promilami we krwi. Ale też z polskim nazwiskiem, ukraińskim pochodzeniem i niemieckim miejscem urodzenia - co dowodził trzykrotnie pokazując mi swój paszport. Na  szczęście, dziewczyna była bardziej przytomna i pilnowała kierownicy, gdy jej partner, odwracając się co chwila do tyłu, próbował mnie przekonywać, że płynie w nas jedna krew, łączy słowiańska dusza i że niesłusznie Polacy tak Ruskich nienawidzą. Na szczęście, bo niechybnie wylądowalibyśmy w jakimś rowie. Kierowcy, skądinąd naprawdę życzliwemu, bardzo zależało, żeby znaleźć mi jakiś nocleg (oni sami  zamierzali rozbić w okolicy namiot). Poszukiwania były długie i mało owocne. Facet zatrzymywał auto przed domem lub turbazą, szedł zapytać o możliwości lokalowe, a gdy nie wracał przez parę minut,  kobieta udawała się jego śladem, po czym tak samo znikała na co najmniej kwadrans. W ten sposób spędziliśmy dobre 2 godziny. Ostatecznie jednak zameldowałam się w całkiem przyjemnej turbazie, w bliskiej odległości od Bajkału, skąd roztaczał się całkiem niebrzydki widok. Postanowiłam zostać tu na dwie noce i kolejny dzień poświęcić na zwiedzanie północnej części wyspy, którą zamykał skalny kieł, czyli przylądek Haboj.


Poprzedniego dnia zastanawiałam się, czy aby na pewno jestem na Syberii, bo klimat był iście tropikalny, 35 stopni w cieniu. Teraz z kolei pogoda na zewnątrz przypominała raczej listopad niż początek sierpnia. Ponoć Olchon to najmniej deszczowy teren w tej części Syberii, najwyraźniej jednak był to jeden z tych nielicznych dni w roku, kiedy nawet na Olchonie pada, i to właściwie cały dzień. Na szczęście przez kilka godzin dominował kapuśniaczek. Przede mną do przejścia było - bagatela - 40 kilometrów: trochę wzdłuż jeziora (a właściwie z tej strony to cieśnina zwana Małe Morze), trochę stepowymi drogami, trochę przez  rzadki  las. Las, w którym, tak na marginesie, liczne tabliczki ustawione wzdłuż drogi krzyczały o wejściu tylko za pozwoleniem, ale na szczęście nikt mnie o nie nie pytał. Wbrew temu zaś, co radośnie donosili autorzy mego przewodnika, widoki jakoś szczególnie nie powalały, raczej uderzały swą monotonią - ten wzdłuż wybrzeża, był owszem, niczego sobie, jednak na całej trasie właściwie się nie zmieniał. Ale, jak mówią prawdziwi podróżnicy, w wędrowaniu nie o widoki chodzi, lecz o samą drogę. A pokonanie własnych słabości, zmęczenia i wszelkich trudów wędrówki starcza za wszelką nagrodę, zwłaszcza jeśli uda się dojść do celu. W moim przypadku celem był wspomniany przylądek, po drodze zahaczyłam jeszcze o dwie wioski, z których jedna (Piesczanka) była w latach 50. kolonią karną dla drobnych przestępców, zsyłanych do tutejszej przetwórni ryb. Dziś po kolonii, przetwórni a właściwie i wiosce nie pozostało wiele, choć kilka reliktów tej nieodległej wszak przeszłości jeszcze można tu zobaczyć.



Po 20 kilometrach wędrówki miałam już trochę dość. Przede mną było jeszcze drugie tyle i droga powrotna. Wizja niezbyt przyjemna, zwłaszcza że w obu kierunkach widziałam głównie wycieczkowe łaziki - niewielu turystów decyduje się przemierzać wyspę na piechotę, większość korzysta z licznych ofert chużirskich przewoźników, którzy obwożą ich po największych atrakcjach. Osobówki zapuszczają się w te strony niezwykle rzadko - trasa jest fatalna, spora jej część prowadzi nadto po grząskiej, nieutwardzonej drodze. Znów jednak miałam sporo szczęścia i trafiłam na  śmiałków, którzy nie bali się ryzyka uszkodzenia auta.
Przylądek Haboj to miejsce bardzo malownicze, a przy tym kolejne, sądząc po kolorowych szmatkach na drzewach i kopczykach z monetami, miejsce święte. Dookoła roztaczały się cudowne widoki i już choćby dla nich warto było zapuszczać się tak daleko. Wiało jednak przeraźliwie, więc szybko się stamtąd zwinęłam, kierując się, dla odmiany nieco inną trasą, w drogę powrotną. 




I tu zdarzył się cud. Nie przeszłam nawet 100 metrów, jak zatrzymał się przy mnie jeden z  tych turystycznych łazików, a jego kierowca zapytał, czy nie potrzebuję podwózki, bo mają jedno miejsce wolne. Są jednak dobrzy ludzie na tym świecie. Skorzystałam naturalnie z dziką rozkoszą, zwłaszcza że chwilę potem rozpadało się już na dobre. Udało się nam jeszcze zahaczyć o malowniczo położoną wieś Uzury, a potem była już tylko mozolna podróż z prędkością 5-10 km/h. Mimo to wpadliśmy w poślizg, ostatecznie jednak w jednym kawałku dotarliśmy do domu. To znaczy ja dotarłam do Charancy, a oni, mam nadzieję, równie szczęśliwie do Chużyru.

Porządny, gorący prysznic, za który warto było dodatkowo zapłacić, był cudownym zwieńczeniem tego męczącego, ale w sumie wartego grzechu dnia.
Spędziłam wieczór w opustoszałej turbazie, z której deszcz przegonił poprzedniego dnia jeszcze tak licznych turystów, zbierając siły na powrotną wędrówkę, już z plecakiem, po południowej, stepowej części wyspy. Wracać tą samą trasą nie miałam zamiaru...

...I nie wróciłam, aczkolwiek piechotą tego odcinka też nie obeszłam. Z Charancy to wszak 40 kilometrów, a potem czekała mnie jeszcze ponad 200-kilometrowa droga, nie zawsze najlepszymi drogami, do Irkucka. Ale ambitnie wyruszyłam z plecakiem na grzbiecie do Chużiru, przechodząc tym razem plażą, która co jakiś czas się urywała i musiałam wspinać się po grząskim gruncie do lasu. Widoczność była marna, z każdą minutą jednak chmury się przerzedzały, a mym oczom ukazywały się zarysy gór i oddalającego się nadbrzeża Charancy. 




Dodarłam do centrum Chużiru, a potem jeszcze kawałek, w sumie ok. 12 kilometrów. Południową część wyspy oglądałam ostatecznie z okna łazika, którego kierowca, zupełnie przeze mnie niezachęcany (szłam nawet po przeciwnej stronie drogi), zaproponował mi podwózkę do portu.  Mimo ograniczeń prędkości do 30 km/h pędził jak szalony, więc nie miałam głowy do podziwiania widoków. Te zresztą były w dużym stopniu jednostajne - stepowe pagórki i co jakiś czas wyłaniające się nadbrzeże Bajkału. Ładnie, ale nie na tyle, by warto było przejść je z takim obciążeniem na plecach. 






Wiozący mnie Buriat zaproponował, bym została u niego na noc, a on jutro zorganizuje mi wycieczkę swoim łazikiem po tej części wyspy. Był przy tym dość nachalny, nie bacząc wcale na obrączkę, którą mu w ramach odpowiedzi wymachiwałam przed oczyma. Bo co to za mąż, on mi na to, co puścił Cię tu samą? No i weź z takim gadaj. Na szczęście na namowach się skończyło, przepłynęłam portem na stały ląd, a potem miałam okazję przez kilka kilometrów podziwiać jeszcze z buta ów stepowy krajobraz. I po raz kolejny przekonałam się, jak wygodne jest stopowanie na Syberii - nie trzeba stać i machać, auta same się zatrzymują. Tym razem był to tir - z młodym i przesympatycznym kierowcą, który zawiózł mnie aż do Irkucka. Bogu dziękować, nie składając przy tym żadnych ofert. Do stolicy Wschodniej Syberii zawitałam późnym wieczorem, udając się od razu do zabukowanego po drodze hostelu.
Na kolejny cel wycieczki wyznaczyłam Zatokę Tunkińską.

1 komentarz: