

W Arszanie na szczęście już nie padało, choć było pochmurno i miasteczko robiło wrażenie raczej ponure. Nie zdążyłam przejść nawet paru kroków po wyjściu z auta, gdy obległy mnie miejscowe kobiety, z propozycją noclegu - oczywiście po specjalnej cenie tylko dla mnie. Szybko skorzystałam z pierwszej lepszej oferty, byle się od nich odpędzić. Zresztą, gdzieś spać i tak musiałam, a ceny były stosunkowo przyzwoite. Okazało się jednak, że moja "kwatera" to właściwie coś na kształt hotelu robotniczego z jednym prysznicem na cały budynek, wspólną kuchnią i wychodkiem, naturalnie, na zewnątrz. Panował tu straszny rozgardiasz, czystością ów przybytek także nie grzeszył, ale nie miałam już siły szukać czegoś innego. Tego dnia właściwie na nic nie miałam siły. Pokręciłam się trochę po wiosce, zahaczając m.in o rynek mongolski, z mnóstwem pamiątek, herbat i kiedrowych orzeszków, uzupełniłam zapasy wody w tutejszą gazowaną mineralkę pobieraną ze studzienek przy bazarze i udałam się na oddalony o 2 kilometry wodospad - topowe miejsce wszystkich wycieczek, miejscowych i gości uzdrowiska. Dalej co prawda jest jeszcze nieoznakowany szlak prowadzący kanionem na tzw. Polanę Alpinistyczną, ale tego dnia zdecydowanie nie miałam motywacji, by wspinać się po grząskiej błotnistej ścieżce i niewielkich wprawdzie, ale wymagających wprawy ściankach. Wyjątkowo więc zrobiłam to, co robią wszyscy "kuracjusze", po czym grzecznie wróciłam do mojego "akademika", licząc jedynie, że kolejny dzień przyniesie z sobą trochę więcej pozytywnych wibracji.
I jak to bywa na Syberii,
kolejnego dnia pogoda zmieniła się diametralnie. Po deszczowej jesieni przyszło
znów tropikalne lato, a z nim więcej energii i chęci na kolejne wyzwania.
Pierwszym, jak się okazało, było zrobienie śniadania. Naszą wspólną kuchnię
okupowała bowiem co najmniej 20-osobowa i kilkupokoleniowa rodzina Mongołów,
którzy o 8 rano szykowali śniadanie mogące śmiało pretendować do czegoś w
rodzaju gruzińskiej supry czy nawet uczty weselnej. Na stole dumnie prężyły się
dorodne sztuki mięsa, w
towarzystwie ryżu z parówkami, smażonych
ziemniaków, zupy z makaronem, sałatek, konserw i naturalnie, obowiązkowej w tej
części świata, herbaty z mlekiem. Moje skromne 2 jaja z chlebem były przy tym niczym dola więźnia
czy - nie przymierzając - ascety. Jak oni zdołali to zjeść - nie wiem, udałam się
bowiem czym prędzej w góry. Celem na dzisiaj był Pik Lubwi położony na
wysokości 2020 m. Szlak zaczynał się tuż za nieczynnym już 100-letnim
sanatorium Arszan.
Cała droga, najpierw stromo ścieżką leśną, potem polaną po
usypujących się kamieniach, zajęła mi przepisowe 3 godziny. Byłam na szlaku całkowicie
sama, dopiero schodząc, mijałam coraz liczniej pojawiających się
turystów - nie wszyscy jednak udawali się na sam szczyt. A było warto, bo choć
trasa należała do dość męczących, na górze witał urzekający widok z każdej
właściwie strony, w tym z jednej na
Zatokę Tunkińską i Arszan w oddali, z drugiej zaś na Góry Chaman Dabar, które
jeszcze miałam zamiar odwiedzić. Tylko hordy wyjątkowo natrętnych muszek nieco psuły to
rozbrajające wrażenie.
Po zejściu ze szczytu (2 h) udałam się na rekonesans okolicy, zahaczając m.in. o dawny, malowniczo położony
dacan (świątynie buddyjską) oraz polanę z kamiennymi stożkami
i drzewami obwieszonymi, w charakterystyczny dla szamanizmu
sposób, licznymi kolorowymi wstążkami.
Poszwendałam się jeszcze po wiosce, obchodząc ją ze strony mniej uczęszczanych
przez turystów ulic (polecam zwłaszcza
Lermontowa), co pozwoliło przyjrzeć się nieco zwyczajnemu życiu
mieszkańców i w końcu, po zrobieniu ponad 25 kilometrów, udałam się na zasłużony
odpoczynek. To był naprawdę dobry dzień.
Dobry, a jednocześnie męczący.
Dlatego kolejnego dnia dla odbudowania psychofizycznej równowagi postanowiłam udać
się na ekskursję do uzdrowiska. Nieopodal mojej bazy znajduje się miejscowość
Żemczug, a kilka kilometrów za nią uzdrowisko Wyszka, do którego zjeżdżają
zarówno mieszkańcy, jak i kuracjusze z Arszanu. Możliwych opcji jest tam
wiele, ja skorzystałam z jednej, najbardziej zresztą popularnej - kąpieli w
basenach termalnych (55 stopni) z wysoko zmineralizowaną wodą. Całkiem przyjemny był to relaks, a potem wczesny lunch (przy
akompaniamencie pamiętnego u nas niegdyś przeboju Biełyje rozy) serwowany w
okolicznym barze, w którym, jak niemal wszędzie na Syberii, jedynym wegetariańskim daniem (nie
licząc surówek i ziemniaków) był czeburek - wielki placek
smażony w głębokim tłuszczu i podawany m.in. ze sporą ilością
ciągnącego się sera. Strasznie to było tłuste, ale, nie powiem, całkiem smaczne. Nadwyżkę kalorii spaliłam, dreptając z moim nadprogramowym plecakiem 4 kilometry
do wioski, a tam już szybko i bezproblemowo złapałam stopa do samej Sludianki. W planach miałam
zwiedzanie miasteczka i okolic, a następnego dnia wypad w góry i zdobycie Piku
Czerskiego. Ale jak to z planami bywa...
Piękne zdjęcia. Mimo lat w podróż,zawsze omijałem Syberię,ale widzę,że jednak to błąd. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSyberia jest absolutnie bajeczna. Polecam!
Usuń